Ruchy w szachach pokazał mi tata. W dzieciństwie grywał ze mną i choć nie pamiętam czy udawało mi się wygrywać, wiem, że to była dla mnie spora frajda. O tym, że szachy to coś bardziej skomplikowanego przekonałam się na studiach, kiedy grając z kim o niebo lepszym ode mnie, konsekwentnie przegrywałam i musiałam zmywać wieczorny zestaw brudnych naczyń. Uparcie próbowałam dalej i uparcie zmywałam, nie czując mimo wszystko wstydu i upokorzenia. Bądź co bądź szachy były rozrywką a przeciwnik dobrym kumplem.
Zapomniałam jednak o nich na lata. Sięganie po szachownice stało się mocno sporadyczne, choć nigdy nie zapomniałam ruchów.
Nie sądziłam więc, że w popkulturze może powstać coś co sprawi, że ludzie zainteresują się tą trudną grą. A tak się jednak stało. „Gambit królowej” przebojem wdarł się w serca widzów za sprawą produkcji Netflixa. I choć mnie zajęło to dwa podejścia, w końcu również wsiąknęłam w świat Beth Harmon.
Zazwyczaj staram się najpierw czytać, a później oglądać, ale czasami łamię tę zasadę, (zwłaszcza jeśli nie wiem, że coś ma literacki pierwowzór lub jeśli coś należy do gatunku, który mnie nie interesuje a do oglądania wpada przypadkiem; czytanie przed oglądaniem jest przyjemne, ale jakby się głębiej zastanowić, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Znanie ekranizacji wcześniej chyba nigdy jeszcze nie odebrało mi przyjemności z czytania). I tym razem streamingowy gigant był pierwszy. I dziękuję mu za to, bo gdyby nie seans prawdopodobnie nigdy nie sięgnęłabym po książkę. Ale sięgnęłam. I przepadłam.
Beth Harmon to sierota, która w pewnym momencie odkrywa u siebie wielki talent do szachów. Jej życiowe perypetie przeplatają się z osiągnięciami aż do wielkiego finału.
Szachowe rozgrywki opisywane były tak, że nawet człowiek, który w przeciwieństwie do Beth nie ma w głowie planszy a oznaczenia pól (c2, d6 itd.) mówiłyby mu coś tylko po głębszym zastanowieniu i policzeniu kwadratów, wiedział o co toczy się gra i mógł mniej więcej sobie to wyobrazić. A nawet jeśli nie to nic złego się nie działo, ponieważ powieść jest tak napisana, że wciąga i po prostu chce się wiedzieć co dalej i gdzie ta zdolna dziewczyna postawi następnego piona lub jak zagra wieżą.
Język i konstrukcja zdań to olbrzymie atuty tej powieści. Autor oszczędza nam rozwlekłych opisów, koncentrując się na tym co istotne (nawet jeśli jest to biała lamówka na ciemnozielonej sukience bohaterki), a język jest surowy. Pokusiłabym się nawet o banalne stwierdzenie, że zmierza od początku do końca. Nic tam nie jest przypadkowe, nieprzemyślane, nie męczy. To fantastycznie napisana książka, która uczyniła z niezrozumiałej dla wielu gry coś fascynującego. Wielkie brawa także dla tłumaczki, która jak sama pisała nie ma z szachami nic wspólnego, a jednak oddała w nasze ręce bardzo dobre tłumaczenie.
Na koniec przyznam się, że (chyba) wczoraj, czytając o alkoholowym cugu Beth zastanawiałam się czy to jest postać, którą można polubić? Kibicuje jej się, kiedy siedzi przy planszy, fakt, ale czy gdybym spotkała ją w prawdziwym życiu to znalazłybyśmy wspólny język? Wszak Beth Harmon jest skryta, bywa nieprzyjemna, może nawet arogancka. A z drugiej strony wystraszona, zagubiona, tracąca po kolei wszystkich, którzy mogliby ofiarować jej tyle miłości ile by potrzebowała, żeby zacząć patrzeć na świat trochę inaczej. Nie mam pojęcia czy potrafiłabym się z nią dogadać. Ale jedno wiem na pewno. W szachy bym z nią nie wygrała i znowu musiałabym zmywać naczynia ;)
Powieść Waltera Tevisa ofiarowała mi jeszcze jedno (i tu będzie SPOILER dla tych, którzy nie czytali i nie oglądali) – postać prawdziwego , niewzruszonego mistrza, który pozostaje nim nawet po przegranej. Obraz Borgowa przytulającego Beth po zakończonym finale zostanie pewnie w mojej pamięci na długo.
Nie przeszkadzało mi to, że w czasie czytania Beth miała dla mnie twarz Anyi Taylor-Joy a Borgow Marcina Dorocińskiego. Lektura tej książka ofiarowała mi taką przyjemność, że boję się sięgać po inne, bo wiem, że w końcu trafię na taką, która nie wciągnie tak bardzo i poczuję tęsknotę za dobrą literaturą.