Na "Anioły muszą odejść" miałam ochotę od prawie roku, po tym jak przeczytałam bardzo pozytywną recenzję jednej z blogerek. Niestety, jakoś nie mogłam się z tą powieścią spotkać: albo była wypożyczona, albo nie mogłam jej znaleźć w księgarni, a gdy już ją znalazłam to akurat mój portfel był zżerany przez studencką biedę. Powieść Lewandowskiego wrzuciłam do szufladki oznaczonej etykietką „książki koniecznie do przeczytania”. Od tamtego czasu minął, jak już wspomniałam, niemalże rok i w końcu nadarzyła się okazja. Dostałam "Anioły muszą odejść" w formie e-booka. Ściągnęłam plik na czytnik i… odłożyłam go na półkę, stwierdzając, że zostawię sobie tę powieść na dłuższe wolne, które właśnie mija. W końcu rozpoczęłam lekturę i… wpadłam w kolejny poślizg, który, na szczęście, nie zakończył się tragedią jak podczas lektury Piosenek dla Pauli czy Zmroku.
Nad burą Warszawą wisi klątwa, która miała swój początek w roku 1625, kiedy to do pala zostały przywiązane dwie nagie kobiety, Dorota i Krystyna, i zostały bestialsko zamordowane, a raczej spalone żywcem. Umierały w niesamowitych męczarniach, a kiedy człowieka coś tak bardzo boli jak mięso odłażące od kości i liczne poparzenia to w sekundzie nienawidzi wszystkiego i wszystkich, a w szczególności swoich oprawców. Kobiety wyzionęły ducha nie przebaczając tym, którzy je zamordowali, a ich dusze zostały przemienione w demony. Owe złe i potężne duchy panoszą się teraz bezwstydnie po ulicach zatłoczonej stolicy Polski i zakradają się do myśli niczego nie podejrzewających ludzi. W ten sposób w umysłach ofiar rodzi się zwątpienie i nienawiść oraz ginie zdolność racjonalnego myślenia. Jedynym ratunkiem przed zbliżającą się katastrofą jest… tak! Miłość, która dla mnie stanowi jakąś kompletną abstrakcję. Nie chodzi tu o taką zwyczajną miłość. Nie, w żadnym wypadku. Owo „uczucie” ma połączyć współczesnych Warsa i Sawę (kojarzycie legendę o tej parce? Molestowano was nią w podstawówce. Ja do tej pory pamiętam tę stronę w podręczniku do polskiego. Makabra). Kto ma się bawić w swatkę? Anioł, a konkretnie cztery wyjątkowe niebiańskie byty mieszkające na jednym z warszawskich cmentarzy. Dream team tworzą: leniwy Anioł Dobrej Rady, wyszczekana niedoszła dziwka Leokadia zwana Ośką (najpotężniejsza z całej czwórki), ateistyczny komunista Sławomir Zaleszczyk i husarz z ADHD, niejaki Jan Seweryn. Cała „niesamowita czwórka” za życia jakoś niespecjalnie w Boga wierzyła, a jednak Naczelny (jak ochrzcił go Anioł Dobrej Rady) po śmierci „przerobił” ich na skrzydlatych bez skrzydeł.
Akcja ratowania miasta zaczyna się, gdy na cmentarzu na którym mieszka nasza drużyna marzeń ktoś odprawia zakazany egzorcyzm, a co za tym idzie osłabia bezskrzydłe byty, a demony rosną w siłę i zaczynają przybierać prawdziwe ciała, ale nie byle jakie. Jedna ze spalonych kobiet przybiera postać Najświętszej Dziewicy i ukazuje się braciszkom ze zgromadzenia redemptorystów, którzy nawet nie zdający sobie sprawy z tego, że są mamieni przez demona i wypełniają wszystkie prośby fałszywej Najjaśniejszej Panienki. Tylko jeden z księży ma spore wątpliwości co do objawień i samej Maryi. Ucieka z domu zakonnego do swojej byłej narzeczonej, a za nim, w pościg ruszają, omamieni objawieniami, kumple z zakrystii.
Powiem tak, pierwsze rozdziały zjadałam z apetytem czekając na więcej i więcej. Niebanalni bohaterowie, ciekawa fabuła i ta atmosfera grozy, która lekko puszyła moją lwią grzywę. Marzenie czytelnika spragnionego dobrej literatury. Akcja płynęła jak rwąca rzeka, a jej zwroty szarpały mną jak silny i rozkapryszony jesienny wiatr zeschłego, brzydkiego do granic możliwości, liścia. Tak, czułam się jak na rollercoasterze tyle, że bez nudności i gwarantowanego pawia puszczonego w bliżej nieokreślone skupisko ludzi kręcących się gdzieś w okolicach kolejki. Myślałam: „tak, to jest to! Ta książka nareszcie będzie moją wybawicielką od beznadziejnych powieści, które ostatnimi czasy trafiły w moje wielkie, jak u niedźwiedzia, łapska”. Jednak, gdy tylko o tym pomyślałam, akcja "Anioły muszą odejść" niebezpiecznie zwolniła. Z rozdziału na rozdział książka stawała się coraz nudniejsza, a moja chęć na poznanie co będzie dalej słabła z każdą stroną, ale czytałam dalej, bo może jednak wszystko się zmieni? Niestety nie. Z genialnych bohaterów zostały strzępy skażone miłością, zresztą ta zaraza rozprzestrzeniła się tak szybko, że w pewnym momencie miałam dość.
Nie mogę powiedzieć, że książka jest beznadziejna, bo nie jest. Autor stworzył historię niebanalną i wyjątkową. Wymieszał przeszłość ze współczesnością, powołał do życia interesujących bohaterów, stworzył kilka naprawdę świetnych i mrożących krew w żyłach rozdziałów z pogranicza horroru, ponabijał się z Kościoła i kalectwa polskiej władzy, powytykał czytelnikowi to i owo, ponagrywał się ze stereotypów i słuchaczy Radia Maryja, ale z czasem coraz mniej mnie to śmieszyło, a zaczęło zwyczajnie męczyć. Nie, nie jestem żadnym moherem czy fanatykiem religijnym. Nie, nie, ale po prostu tego wyśmiewania się było dla mnie stanowczo za dużo, a jak wszyscy wiecie, co za dużo to niezdrowo i po "Aniołach…" dostałam lekkiej niestrawności. Niemniej jednak książka zasługuje na zainteresowanie, chociaż osobiście spodziewałam się naprawdę czegoś innego, czegoś z pogranicza angel fantasy i horroru, a dostałam współczesną nieco przesadzoną prześmiewczą powieść miejską z groteskową miłością, której nie potrafiłam przełknąć, a co dopiero mówić o trawieniu. Powieść mnie rozczarowała, ale to dlatego, że spodziewałam się, jak już wspomniałam, czegoś zupełnie innego.
Książkę polecam wszystkim, którzy mają akurat wolną chwilkę i chcą się troszkę rozerwać, zapomnieć o szarej rzeczywistości. Ta powieść jest idealna do poprawienia sobie humoru, a przynajmniej jej pierwsze rozdziały. Hmm... chociaż kto wie? Może wam Anioły muszą odejść bardziej przypadną do gustu? Sprawdźcie sami.
A jeśli chodzi o to, czy "Anioły muszą odjeść" to warszawska odpowiedź na "Mistrza i Małgorzatę" (tak głosi notka od wydawcy) to, cóż, nie mam zielnego pojęcia, ponieważ nie czytałam powieści Bułhakowa. To znaczy, próbowałam czytać, ale ją porzuciłam, bo książka mnie w ogóle nie zainteresowała. Tak, jestem ignorantem i niestety, musicie żyć z tą świadomością.