Bieda i głód są w stanie pchnąć ludzi do najbardziej nieprzewidzianych kroków. Dzisiaj, w czasach Internetu i szybkiego obiegu informacji, decyzja o emigracji wydaje się być bezpieczniejsza, niż u schyłku XIX wieku. Wtedy to agenci nakręcali budziki i wmawiali niepiśmiennym chłopom, że dzwonią do Cesarza Ameryki z pytaniem czy chce przyjąć nowego poddanego i obdarować go ziemią.
Wbrew temu, co napisałam powyżej, książka nie ma zabarwienia humorystycznego. Martin Pollack wykonał ciężką reporterską pracę by przywrócić szerszemu gronu ten fragment historii Galicji. A jak zdążyłam przekonać się podczas lektury poprzednich książek Autora – w przywracaniu pamięci jest on niezrównany.
Nie bez powodu w naszym języku funkcjonuje zwrot „galicyjska bieda” – małorolni chłopi, dodatkowo narażeni na kaprysy pogody, często przymierali głodem, obok nich społeczność żydowska, która nie parała się uprawą roli, za to bardzo szybko powiększała swoją liczebność, a przez to była jeszcze biedniejsza. Ale cała nasza historia zaczyna się w Rosji, gdzie 1 marca 1881 roku zamordowano cara Aleksandra II. Po tej dacie rośnie antyżydowska nagonka, fala uchodźców rusza przez Galicję, by docelowo znaleźć się w Ameryce. W wyniku tych ruchów dochodzi do kryzysu humanitarnego. Jedna z popularnych tras przerzutowych prowadziła przez Oświęcim – jakimś paradoksem wydaje mi się fakt, że jeszcze końcem XIX wieku miasto to było ważnym punktem na drodze do lepszego życia, a podczas II wojny światowej stało się makabrycznym ostatnim przystankiem dla zatrważającej liczby ofiar.
Autor wnikliwie opisuje „choroby” tamtych czasów, w podstaw których zawsze leżała bieda i często niewiedza. Bo to bieda właśnie popychała żydowskie rodziny do sprzedaży córek handlarzom „delikatnym mięsem”, a niewiedza sprawiała, że inne niedoświadczone dziewczyny były wywożone za granicę do domów publicznych. To tutaj wreszcie prężnie działały „fabrykantki aniołków”, którym ludzie powierzali w wiadomych celach swoje dzieci.
Sukces materialny jednych jest zresztą prawie zawsze okupiony cierpieniem innych. Haniebne było postępowanie agencji względem emigrantów, a amerykański sen okazywał się koszmarem. Pokutuje tu przekonanie ludzi uciekających z Galicji, że „w Ameryce noc jest lepsza, niż tutaj dzień […]”*.
Inną odmianą „amerykańskiej zarazy” jest „brazylijska gorączka”, dużo poważniejsza, bo klimat Brazylii był dla przybyszy z Galicji zabójczy. I znowu Martin Pollack dobitnie pokazuje, jak manipulacja pada na podatny grunt. Poniżej trochę długi cytat, ale gwarantuję, że warto poświęcić mu chwilę:
"Niektórzy agenci przywdziewają urzędowe uniformy i chodzą od wsi do wsi w asyście dobosza, by uroczyście odczytać rozkaz księcia Rudolfa, z którego wynika, że trzeba natychmiast wszystko porzucić i jechać czym prędzej do Brazylii, gdzie każdego czeka raj na ziemi. Są tam tak zwane drzewa mleczne, wystarczy je tylko naciąć, a już płynie z nich świeże mleko, nie trzeba więc krów, można sobie darować uciążliwy obrządek oraz dojenie; większe prace domowe, takie jak sprzątanie, gotowanie i zmywanie, wykonują małpy, a te naturalnie nie wymagają żadnej płacy, zadowolą się kilkoma świeżymi owocami, które można zerwać tuż za drzwiami. W Brazylii nie trzeba siać, można od razu zbierać plony. Złoto znajduje się wszędzie, wystarczy tylko trochę pokopać"**
Pewnie wielu z Was stwierdziło, że trzeba być niespełna rozumu, żeby nabrać się na takie oczywiste kłamstwa. W pierwszej chwili też miałam takie odczucie, ale potem pomyślałam, że dzisiaj ludzie wierzą w jeszcze bardziej nieprawdopodobne rzeczy.
Martin Pollack zachowuje wobec opisywanych zdarzeń i ofiar empatyczną bezstronność oraz kronikarską precyzję. W wyniku czego czytelnik otrzymuje wartościowy, wciągający i ciągle aktualny tekst. Bo czasy się zmieniły, ale nieuczciwych ludzi jakby przybyło. Szkopuł w tym, aby nie dać się im omamić.
* M. Pollack, Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011, s. 182.
** Ibidem, s. 193.