„WIELKA MIŁOŚĆ NA DWORZE TUDORÓW. UCZUCIE, KTÓRE PRZEZWYCIĘŻY KAŻDĄ PRZESZKODĘ.”
Wydawało mi się, że miłość zawsze jest trudna. Kiedy jednak odniosę się do książki Eve Edwards „Alchemia miłości”, mam wrażenie że współczesna miłość jest zupełnie prosta. Tutaj spotkamy się z zupełnie odmiennymi realiami od naszych. Twoja przyszła żona przede wszystkim musi mieć mnóstwo forsy, bo małżeństwa nie zawiera się dla przyjemności, ma ono wnieść do rodziny widoczną poprawę majątku. Twój przyszły mąż kategorycznie nie może być byle kim, tytuł i szlacheckie korzenie to podstawa! Więc w jaki sposób w takim świecie być szczęśliwym? Trzeba odnaleźć miłość, która przezwycięży to wszystko, która będzie ponad to. O tak wielkim uczuciu pisał Szekspir. Ale pisze o nim też Eve Edwards.
Ta piękna książka o miłości przypomina mi „Romea i Julię”. Tyle tylko, że jest tu mniej dramatu, a więcej humoru – i to mnie urzekło. Ellie jest uroczą dziewczyną, i jak na tamte czasy, ma całkiem cięty język. Nie boi się wyrażać własnego zdania. Tylko jednej osobie nie potrafi się sprzeciwić - swojemu szalonemu ojcu, który jest alchemikiem i pragnie zamienić zwykły metal z złoto. Bohaterka ma wrażenie, że czasami to ona opiekuje się ojcem, a nie on nią. Ellie ma hiszpański tytuł po matce, jednak bez majątku i w sytuacji bliskiej wojny Anglii z Hiszpanią, niewiele on znaczy. Głównym bohaterem natomiast jest bardzo młody hrabia Will Lacey. Ma on przed sobą jedno, ale bardzo ważne, zadanie. Aby uratować rodzinę od ruiny musi poślubić osobę z dużym majątkiem. Wszystko układa się całkiem dobrze, ponieważ najlepszą opcją wydaje się być Jane, która oprócz tego, że jest bogata, jest również piękna i mądra. Jej ojciec z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu małżeństwu. Na drodze staje jedno „ale”. Uczucia hrabiego nie są zgodne z rozumem. Staje przed najtrudniejszym wyborem w swoim życiu. Szczęście rodziny, czy swoje?
Opowieść została osadzona w roku 1582, jednak historii nie znajdziemy w niej zbyt wiele, dlatego jej antyfani nie mają się czego obawiać. Pisarka wspaniale oddała nastrój tamtejszej epoki i dokonała tego z taką lekkością, że książkę czyta się przyjemnie i bardzo szybko. Plusów można by wymieniać wiele, ale to całość tworzy coś fenomenalnego. Zwroty akcji doprowadzały mnie do śmiechu, czasem do łez i smutku, a bohaterowie wprost czarowali swoimi osobowościami, a nie były to osobowości byle jakie, tylko wyraziste i ciekawe. Przyznam, że styl okładki książki od razu przywołał mi na myśl książkę „Odmieniec” Philippy Gregory, która niestety, mi akurat niezbyt przypadła do gustu. Jeśli ktoś odczuwa podobnie, to możecie się nie obawiać, bo „Alchemia miłości” prezentuje sobą coś zupełnie innego i moim zdaniem była o wiele lepsza. Natomiast jeśli „Odmieniec” podobał Wam się, to myślę, że również to przeniesienie do dawnych czasów spodoba się tym bardziej.
„Alchemia miłości” zabrała mnie do wspaniale wykreowanego świata, który niekoniecznie mija się z faktami. Nie mogę się doczekać kolejnego tomu, gdyż z tym skończyłam zdecydowanie za szybko! Polecam wszystkim romantyczkom.