Pierwszy tom Kronik rodu Lacey opowiada historię córki pewnego alchemika, który w imię nauki poświęca wszystko. Młodziutka Ellie musi znosić kolejne upokorzenia, które ściąga na rodzinę jej ojciec swoim bezgranicznym oddaniem alchemii. Kiedy w końcu oboje trafiają na królewski dwór, nastolatka poznaje osiemnastoletniego hrabiego Dorset – Willa Laceya. Nie jest to ich pierwsze spotkanie i z tego powodu oboje są nastawieni niechętnie do dalszej znajomości, jednak serce Willa wbrew rozumowi zaczyna bić szybciej na widok tej prostej dziewczyny. Niestety nie może pozwolić sobie na taki mezalians, bo jako najstarszy przedstawiciel rodziny ma obowiązek podnieść ją z finansowej ruiny, a jedynym rozwiązaniem jest poślubienie posażnej panny z arystokratycznego angielskiego rodu. Sprawa staje się jeszcze bardziej skomplikowana, kiedy idealną kandydatką na żonę Willa zostaje Lady Jane, przyjaciółka Ellie.
Fabuła nie poraża oryginalnością, trzyma się raczej wcześniej utartych schematów, a mimo to ma w sobie urok, który od książki nie pozwala się oderwać. Oczywiście od początku wiemy jak cała historia się zakończy, ale tak naprawdę nie ma to znaczenia, bo czytelnik angażuje się w losy bohaterów i z zainteresowaniem śledzi ich perypetie. Bohaterowie również wpisują się w kanony tego typu literatury – są dosyć prosto zarysowani, bez głębi charakteru czy wnikania w psychikę. Na uwagę zasługuje jednak fakt, że mimo nieskomplikowanej kreacji znajdą się tu tacy, którzy wyłamują się z ram swojej epoki. Ellie jest bardzo wykształconą i pewną swojej wartości młodą kobietą, zna trzy języki, za to nie ma pojęcia o typowo kobiecych zajęciach. Przypomina trochę samą królową Elżbietę, choć oczywiście brak jej królewskiego obycia. Lady Jane także nie jest standardową damą z wyższych sfer. Ma w sobie prawdziwie ludzkie uczucia, nie zadziera nosa jak jej brat, zamiast tego pokazując współczucie i zrozumienie. Edwards dobrze się spisała rezygnując z kreowania stereotypowych postaci, jednak mogła trochę się nad nimi pochylić i nadać im jakiejś głębi.
Eve Edwards z niezwykłą lekkością wprowadza czytelnika w realia elżbietańskiej Anglii i czyni to w sposób bardzo udany. Wprawdzie nie znajdziemy tu bogatego tła historycznego z dokładnym omówieniem zwyczajów panujących na królewskim dworze, ale duch epoki jest odczuwalny na każdym kroku. Odrobinę więcej miejsca autorka poświeciła kwestii religijnej i walce protestantów z katolikami. Zachowała jednak płynność fabuły, dzięki czemu ten trudny temat nie odstaje od pozostałych treści, za to stanowi świetne dopełnienie. Ponadto nie zabraknie tu intrygi i młodzieńczych porywów serca, które dominują w całej powieści. Na ogół piękne uczucie momentami staje się zbyt banalne i ckliwe, na szczęście tych przesłodzonych momentów nie ma zbyt wiele. A i te, które się pojawiają, zostają przełamane chwilami goryczy, bo poza tymi pozytywnymi postaciami, znajdzie się też cały szereg czarnych charakterów, uprzykrzających życie innym.
„Alchemia miłości” to książka z tej zdecydowanie mniej ambitnej półki, ale tym samym jest naprawdę fajną odskocznią od problemów dnia codziennego. Typowe czytadło, które na kilka godzin umili czas, poprawi humor i zrelaksuje, a przy tym przeniesie czytelnika na dwór królowej Elżbiety I. Eve Edwards zaserwowała swoim czytelnikom zabawną historię z happy endem, która z pewnością skradnie serca wielu czytelników na całym świecie.