Do czytania tej książki przystępowałam z niemałymi oczekiwaniami, wszak wcześniej zapoznałam się ze znakomitą "Lokatorką Wildfell Hall", która na długo pozostanie w mojej pamięci. Anne Bronte w swym krótkim życiu zdążyła napisać dwie powieści, a "Agnes Grey" była tą debiutancką (inspirowaną osobistymi przeżyciami autorki). Właściwie to wiele wyjaśnia, bo jest to powieść mniej rozbudowana, mniej wnikliwa i (co nie trudno zauważyć) o ponad połowę krótsza od "Lokatorki..." A szkoda, bo potencjał w tej historii był ogromny. Niemniej czytałam "Agnes Grey" z przyjemnością, gdyż dzięki niej mogłam po raz kolejny przenieść się do dziewiętnastowiecznej Anglii...
Tym razem dane mi było bliżej zapoznać się z cieniami i blaskami profesji guwernantki. No dobrze - głównie cieniami. Agnes to osiemnastoletnie dziewczę, młodsza córka pastora Grey'a, która postanawia wyprowadzić się z domu i podjąć pracę jako guwernantka. Z jednej strony dziewczyna pragnie wspomóc finansowo rodzinę, a z drugiej - rozpiera ją chęć przygód, poszerzania horyzontów oraz ogromne pragnienie niezależności. Praca guwernantki była jedyną właściwie, jaką mogła podjąć niezamężna kobieta bez narażania się na krytykę innych. Teoretycznie guwernantki szanowano. Nie były przecież służącymi, a wykształconymi, dobrze wychowanymi kobietami, które sprawowały pieczę nad kształceniem panien i paniczów z zamożnych domów. W praktyce jednak bywało zgoła inaczej...
Agnes bardzo szybko przekonuje się, jak naiwne były jej wszystkie wyobrażenia o pracy guwernantki. Wychowana w domu pełnym zrozumienia, miłości i posłuszeństwa nie może początkowo uwierzyć, że dzieci potrafią być tak okrutne, tak niegrzeczne, tak fałszywe, a rodzice tak pobłażliwi, ślepi i nierozsądni. Dziewczyna robi wszystko, co w jej mocy, aby wpoić w swoich podopiecznych uczucia pokory, wdzięczności, wstydu czy miłości, jednak bez skutku. Ciężko zyskać jej posłuch, skoro rodzice albo dzieciom pobłażają, albo widzą tylko ich fałszywą, wygładzoną maskę. Pierwszą rodzinę opuszcza Agnes dość szybko, w drugiej natomiast opiekuje się dziećmi starszymi, potem już dojrzewającymi pannami. Praca tu okaże się dla panny Grey jeszcze trudniejsza, ale nie ze względu na trudniejszych podopiecznych, a na uczucia, które w niej samej zaczną się rodzić.
Fragmenty o wychowywaniu dzieci w dziewiętnastowiecznej (zamożnej części) Anglii przyprawiały mnie momentami o gęsią skórkę. Rodzice praktycznie zaraz po pojawieniu się dziecka na świecie oddawali je w opiekę piastunkom, nianiom, potem guwernantkom. Takie dzieciaki rosły z dala od miłości rodzicielskiej, mamę i tatę widywały tylko przez parę chwil w ciągu dnia, gdy ci łaskawie wyrazili na to chęć. Uczyły się więc szybko, że wystarczy przez ten krótki czas być idealnymi i kochanymi dziećmi, aby zamydlić rodzicom oczy i bezkarnie poniżać biedniejszych. Takie dzieci wyrastały potem na bezdusznych i bezrozumnych egoistów, którym wydawało się, że mogą każdego kupić i każdy powinien być wdzięczny za choćby krótkie spojrzenie. Oczywiście - trochę generalizuję, ale z wielu książek, które zdążyłam przeczytać, taki właśnie wyłania mi się obraz. I prawda jest taka, że i dziś można spotkać podobne modele wychowania. Ludzie popełniają podobne błędy także współcześnie - wciąż zabiegani za mnożeniem majątku, za karierą, za sukcesem zapominają o tym, co najważniejsze. Próbują kupić miłość swoich dzieci, prezentami wynagradzać nieobecność. Ale to złudne myślenie i niestety owocuje kolejnymi materialistami w tym okrutnie materialistycznym świecie.
"Agnes Grey" to naprawdę ciekawa książka, która zmusza do refleksji nad życiem, nad rodzicielstwem, nad wartościami... Czytało mi się ją dobrze i dała mi wiele przyjemności, ale żałuję bardzo, że autorka nie pokusiła się o rozbudowanie historii, rozwinięcie wątków. Bo mi tego angielskiego klimatu nigdy za wiele.