Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.
Do starożytnego Rzymu mam szczególny sentyment. Lata temu wymyśliłam sobie z tego okresu temat pracy magisterskiej i wytrwale dążyłam do tego celu. Od tamtego momentu minęło ładnych parę lat, w międzyczasie moje historyczne zainteresowania zmieniały się jak w kalejdoskopie. Obecnie daleko mi do starożytnika, którym się stałam wskutek obrony owej pracy, ale wciąż żywię ciepłe uczucia wobec potężnego Cesarstwa.
Dlatego, kiedy nadarzyła się okazja, aby przeczytać książkę Pani Urszuli Soi nie wahałam się. Przyznam nawet, że czekałam na nią z niecierpliwością.
Ale czy słusznie?
Fabuła książki skupia się na greckim filozofie, Aristodemosie, epikurejczyku oraz jego uczniu, Lucjuszu Wibiuszu, którzy wskutek posiadania rozległych znajomości, zostają wplątani w rozwikłanie morderstwa możnego Rzymianina, Decymusa Wettiusza. Tropy prowadzą w wiele różnych stron i jak to w rasowych kryminałach bywa podejrzanych jest całe mrowie.
Biorąc pod uwagę, że jestem wielkim zwolennikiem czytania kryminałów, (cenię sobie możliwość rozwiązywania zagadki wraz z bohaterami książki) oraz starożytnego Rzymu to po prostu nie mogło się nie udać.
A jednak się nie udało.
Zacznę zatem od minusów, aby zakończyć recenzję przyjemniejszą częścią.
Styl autorki nie pasował mi za bardzo, był dość akademicki, jakby pisany jako praca klasowa na lekcji języka polskiego. Dlaczego odniosłam takie wrażenie? Ponieważ był aż za dokładny. Autorka skupiała się na drobiazgach i szczegółach, nie polegając na wyobraźni i pamięci czytelnika. No właśnie, pamięci. Najbardziej irytował mnie fakt, że każdy dzień bohaterów był jak od kalki. Śniadanie, łaźnia, dysputy filozoficzne, występy poetów, rozmowy z podejrzanymi lub świadkami, obiad, kolacja. Ale nie o to chodzi. Głównie chodzi o to, że dostawaliśmy podkreślone, że np. mieszkanie głównego bohatera znajdowało się na ulicy Garncarzy. Zawsze, kiedy była mowa o powrocie do domu, padało zdanie: „mieszkanie przy ulicy Garncarzy”. Wygląd jednej z karczm również był opisany dwa razy. Każda wizyta Aristodemosa i Lucjusza w łaźni wyglądała tak samo i była tak samo napisana. Nie było to potrzebne. Ja wychodzę z założenia, że jeśli ktoś raz napisze jak wygląda pójście do rzymskiej łaźni to będzie mi to wystarczało do końca lektury. Tymczasem bohaterowie byli w łaźni pięć jak nie więcej razy. Za każdym razem z dokładnym opisem. Niemal takim samym.
Kryminał ma to do siebie, że powinien zaskakiwać. Jednak zarówno Aristodemos jak i Lucjusz nie wydawali się zbyt zaskoczeni, kiedy Grek mówił, że musi z kimś porozmawiać na temat morderstwa i nagle się okazywało, że ten ktoś znajduje się dokładnie za jego plecami i przysłuchuje temu samemu poecie lub nagle puka do drzwi mieszkania (przy ulicy Garncarzy). W zasadzie całe rozwiązanie zagadki opiera się na rozmowach z właściwymi ludźmi, a nie jestem do końca pewna czy współczesny czytelnik kryminałów, przyzwyczajony do wartkiej akcji jest w stanie to docenić.
Autorka usiłowała nas też przekonać, że ów grecki filozof jest niezrównany w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych i jego sława go wyprzedza, więc w czasie trwania fabuły rozwiązał o ile dobrze pamiętam jeszcze dwie inne zagadki. Czy to irytowało? Powinno, bo odciągało uwagę od głównej sprawy, ale akurat ta druga mini zagadka, w której ratowano z opresji nadobną narzeczoną pewnego Rzymianina przypadła mi do gustu.
I chyba moja największa bolączka czyli sam motyw spotkania się Lucjusza z Aristodemosem po raz pierwszy. Chłopak wracał od klientki (jego ojciec był szewcem) z mieszkiem wypchanym pieniędzmi. Zakładam zatem, że ojciec na niego czekał, w końcu się napracował i zasługiwał na wynagrodzenie. Jednak Lucjusz na Forum Romanum zatrzymał się by posłuchać nauk epikurejskich, później od słowa do słowa od razu został uczniem Aristodemosa, a mieszek z pieniędzmi nie dotarł do ojca, gdyż Lucjusz ni z tego ni z owego zamieszkał ze swoim nauczycielem i pozostał na jego utrzymaniu.
No dobrze, ale czy zatem książka ma jakieś plusy?
Na szczęście tak!
Przede wszystkim dokładne opisy Rzymu. Jako niegdysiejsza starożytniczka bardzo to sobie ceniłam i żałowałam, że wydawca nie dołączył do książki mapki. Byłaby bardzo pomocna. Tak samo doceniłam opisy rytuałów, dań, uczt i innych zagadnień dnia codziennego w Rzymie. Czuć było, że autorka wie o czym pisze, że znajduje się to w kręgu jej zainteresowań i chętnie dzieli się tym z czytelnikami.
Para głównych bohaterów była sympatyczna, nie męcząca ani irytująca, nawet mimo wątpliwej jakości ich pierwszego spotkania. Aristodemos był cierpliwym nauczycielem, Lucjusz pojętnym uczniem. Razem stanowili zgrany zespół, który łatwo można było polubić.
W książce znalazło się wiele rozważań filozoficznych, a także starożytnej poezji. Spowalniało to czytanie, ale nie jest to dla mnie ani minus ani plus. Z filozofią mam niewiele wspólnego a od czasu studiów unikam jej wręcz celowo, ale zdaję sobie sprawę, że ma swoich miłośników. Dla nich fakt, że znajdą ją w tej książce będzie cenny.
A samo wskazanie mordercy? W pewnym momencie Aristodemos wypowiedział zdanie, po którym wszystkiego się domyśliłam, mimo że miało być chyba kolejną zagadką zarówno dla młodego ucznia jak i czytelnika. Jakieś sto stron przed zakończeniem, ja już je znałam. Czy było niewiarygodne? Nie, sądzę, że nie. Mało tego, można by się pokusić o stwierdzenie, że rozwiązanie zagadki jest jednocześnie morałem całej opowieści.
Książkę przeczytałam bardzo szybko i byłabym niesprawiedliwa, gdybym nazwała ją stratą czasu. Lista zarzutów może i jest długa, ale cenię sobie fakt, że na te trzy dni mogłam przenieść się do Rzymu sprzed wielu wieków, rozgrzanego czerwcowym słońcem.
*tytuł recenzji zaczerpnęłam ze słów przypisywanych Oktawianowi Augustowi na łożu śmierci: „Sztuka skończona”