Norbert Nijaki (zwany przeze mnie częstokroć NN) Nijaki, czyli w sumie jakiś – jakiś-takiś. W stylu Normana Nijakiego (też NN) – a Norman ma wszystko w normie i sam jest w normie. Nie inaczej jest u naszego Norberta – wszystko w normie (bez zachwytów), acz wszystko nijakie (siakieś-takieś). Zwał, jak zwał – constans jest. Jego żona Eufrozyna, to tęga (wręcz ogromna, prawie jak przerośnięty drożdżowy pączek szurający po podłodze dwoma kapciami i polany lukrem, obtoczony – suto – w kawałkach czekolady, nadziany cukrem w cukrze – acz nie kasą!). Co to, to nie. O kasę dba pan Nijaki. On zarabia, ona za to dysponuje budżetem. To księgowa domowych wydatków, ba – to decyzyjna głowa rodziny i domu jednocześnie. Dyrektorka wszystkiego – od rozkoszy podniebienia (najbardziej swojego i to na pograniczu orgazmu, który w łóżku z konieczności udaje), na własnym rozwoju kończąc (a raczej rozrostu w nader niesymetryczną figurę). Nijaki zatem jest skazany na własną wyobraźnię zaradności na każdym kroku życia. W ramach do-grzania płaszcza niby zimowego, mocuje jako podszewkę woreczki foliowe (wątpliwa ochrona, ale zawsze lepsza niż żadna). Ukrywanie papierosków, czy butelek alkoholu popijanego po kątach, gdy Eufrozyna nie widzi, a który to alkohol pozwala mu jakoś przetrwać u boku „Pączusia”, vel żony. Wydatki na owe przyjemności oczywiście ukrywa, bo księgowa domostwa nie może o nich przecież wiedzieć. Zina, z zamiłowania do pieniędzy (były tuż po miłości do wielkiej ilości jedzenia) przygarnęła nawet ojca swego męża, Ksawerego, starego, schorowanego, bezzębnego i często sikającego utrapieńca. Ale, by unikać jego persony z gościnnego przerzuciła go na strych, a wtedy to stary przestał schodzić. Kłopot usunięty przynajmniej z pola widzenia. W polu widzenia królował niezmiennie telewizor i garnki, z których jadła. Do ostatka wszystko wylizywała, więc oszczędzała na wodzie, a nieużywane talerze zbierały kurze w szafkach.
A co wartościowe w tej książce, to fakt, że każdy zauważy w niej coś z siebie. Bo Norbert Nijaki, który sam siebie postrzega w kategoriach nieudacznika, niedojdy i tchórza, a który dopiero z czasem znajduje w sobie siłę sprzeciwu i zmiany, który dobywa głosu ze swego chudego ciała – że to człowiek, który ma w sobie cząstkę nas samych. Albo my z niego. Że czasem ta jego bierność - choć świadoma, to niemożliwa do pokonania - nie jest zła, a pokora, zgoda i akceptacja nie zawsze są dobre. Ale tak ma człowiek i już. A tu, w „10 dziesięciu” jest dorzucony świetny język, styl i fabuła.
A co wartościowe w tej książce, to fakt, że każdy zauważ w niej coś z siebie. Bo Norbert Nijaki, który sam siebie postrzega w kategoriach nieudacznika, niedojdy i tchórza, a który dopiero z czasem znajduje w sobie siłę sprzeciwu i zmiany, który dobywa głosu ze swego chudego ciała – że to ktoś, kto ma coś i z nas. Albo my z niego. Że czasem owa jego bierność, choć świadoma, to niemożliwa do pokonania. Że pokora, zgoda i akceptacja nie zawsze są dobre. Ale tak ma człowiek i już. A tu, w „10 dziesięciu” jest dorzucony świetny język, styl i fabuła.
Jestem pełna NN i moje myśli krążą wokół tej humorystycznej, ale niebywale terapeutycznej powieści. Wracają mi obrazy Nijakiego, który - jak każdy z nas - jest kowalem swego (nijakiego) losu.
A owa dziesiątka wcale nie musi mieć odnośnika w dekalogu kościelnym. Bo to raczej szczęśliwa dziesiątka, dziesięć kroków do zmiany siebie.
Perełka w moim domu.