Nasza przyjaźń była doraźna, nocna, oparta raczej na zbliżonych upodobaniach alkoholowych - piwo, białe wino, angielski dżin, bourbon - niż na bezwstydzie jakiegokolwiek typu wynurzeń, w jakie nigdy, no, może prawie nigdy, nie zdarzało nam się popaść. Jako pijacy ze znacznym stażem, obaj nie wierzyliśmy zbytnio w przesadną euforię i przyjaźń, niesione przez alkohol i noc. Tylko jeden raz, nad ranem, pod wpływem czterech nieroztropnych wytrawnych martini, Biralbo opowiedział mi o swojej miłości do dziewczyny, prawie mi nieznanej - Lukrecji - i o ich wspólnej podróży, z której właśnie powrócił. Obaj wypiliśmy zbyt dużo tamtej nocy. Następnego dnia, kiedy wstałem, okazało się, że wprawdzie nie mam kaca, ale ciągle jestem pijany, i że zapomniałem o wszystkim, co mi opowiedział. Pamiętałem jedynie nazwę miasta, w którym ta tak gwałtownie rozpoczęta i zakończona podróż miała dobiec kresu: Lizbona...