Niezależnie od mojego zmęczenia przesytem wtórnych powieści-kołderek z Azji wschodniej, niezależnie od mojej niechęci dla serii jako takich — oto jestem tutaj, po lekturze kolejnej książki Toshikazu Kawaguchiego i uśmiecham się sama do siebie.
„Zanim wystygnie kawa“ nie potrzebuje przedstawiania, bo trudno chociaż nie kojarzyć okładek serii. Dla niewtajemniczonych jednak zdradzę, że akcja powieści ma miejsce w kawiarni, która umożliwia przenoszenie w czasie. Oczywiście proceder obarczony jest licznymi zasadami (na tyle uciążliwymi, że podobno większość zainteresowanych rezygnuje), co w każdym rozdziale bywa przypominanie. Za fabułę natomiast robią ludzkie emocje. Relacje bohaterów, próby pogodzenia się z teraźniejszością. Często wzruszające, ale na koniec zostawiające po sobie jedynie ciepło.
Styl pisania Kawaguchiego to definicja prostoty. Ani w polskim, ani angielskim przekładzie (a akurat te dwa mogę porównać) nie ma ozdobników, za to bywa wręcz topornie. W umiarkowanych dawkach miewa to urok, w nadmiarze może odbierać chęć na dalszą lekturę. Autor mocno stawia na najważniejsze — historie kolejnych bohaterów, którzy kogoś stracili, czegoś żałują, coś chcą naprawić. Efekt ich działań nigdy nie jest wystarczający, ale ma przynieść równowagę ich sercom (oraz tych czytelników). Ma to swój znajomy rytm, jednostajnie tempo, co za każdym razem przynosi mi wyciszenie.
Mam dni, gdy chcę na serię kręcić nosem, bo wydaje się zbyt nie moja, a potem zaczynam czytać kolejną część i nagle czuję się, jakbym trafiła do bezpiecznego miejsca, w którym chciałabym przebywać jak najdłużej. I niech to wystarczy za Mewi znaczek jakości, bo nie ja wybrałam te książki, to one wybrały mnie.
przekł. Joanna Dżdża
Psst, część (poprzednia) „Zanim wyblakną wspomnienia” to mój ulubieniec, więc „Zanim się pożegnamy“ miała ze mną pod górkę, ale zachowała poziom.