"Zakazany romans księcia Westmoora" okazał się wstrząsem dla romansowych zmysłów.
Zacznę od tego co widać, czyli okładki prima sort, która nakręciła mnie niemożebnie od pierwszego wejrzenia i uważam ją za ścisłą czołówkę harlequinowych okładek ever.
Jest po prostu zaje... Zajefajna jest. Akurat, żeby patrzeć i się ślinić.
Po imponującej kolekcji wydawniczych bubli, wydawnictwo Harper Collins Polska zrobił fanom swoich romansów historycznych miłą świąteczną niespodziankę.
Albowiem obok fantastycznie spreparowanej okładki, romansoczytacz dostaje do ręki bardzo w porządku tłumaczenie oraz względnie przyzwoite opracowanie redaktorskie z niewielką ilością literówek. Jest ich raptem kilka, lecz z ekstra przytupem i szalenie efektownych. Miałam nie lada zagwozdkę usiłując powiązać pawie z taniną w spawie Rose i dylemat, czy po drodze nie zrozumiałam czegoś opatrznie*.
Tak, tak... Co oko widziało, tego już nie odzobaczy.
Co poza tym? Trochę pensjonarski styl, zgrabna forma i sporo gadania o tym, co kto myślał.
W skrócie: Książę Westmoore ma kompleksy z tytułu tytułu, dla którego - jak głosi fama - utrupił lepszą część familii. Jedyną życzliwą duszą, która wydaje się go rozumieć jest posługaczka w nocnym klubie. Przy niej zblazowany Westmoore czuje się mężczyzną, lgnie do niej jak ćma do światła i najchętniej zamknąłby gdzieś tego słowiczka ze sobą na cztery spusty.
Ale o ile księciu wolno mieć przygodę ze służącą - dla służącej romans z księciem m...