Biegłam pod gradami kamieni – pisała o wrześniu 1939 r. współwłaścicielka majątku Krasula w Nowogródzkiem Zofia Krzon-Lubieniecka, odznaczona jak na ironię Krzyżem Zasługi za pracę społeczną na rzecz wsi – których kilka trafiło mnie w głowę. Nie czułam bólu pomimo gęsto trafiających w plecy. Co w ogóle czułam? Zwierzęcy lęk, wrzask dziczy, najplugawsze przekleństwa i słowa, co ze mną zrobią, i powtarzający się wrzask, że „dziacia wtopim”. Wówczas co się załamało, pękło w sercu, w mózgu. I to była jakaś śmierć psychiczna, rana, która zmieniła całe jestestwo, która nigdy się nie zagoiła. Po prostu nieludzki lęk, upodlenie, przerażenie, toczące mnie jak robak przez całe życie. Jakie dziwne rozdwojenie. Potem zawsze wszystko było grą. Nigdy już nie mogłam połączyć tych rozdartych we mnie części, nigdy nie mogłam w pełni być sobą w żadnych kontaktach z ludźmi, w żadnych sytuacjach. To rozdwojenie stało się moją druga naturą, czymś, co tkwiło w najgłębszej podświadomości. To był taki punkt zwrotny na dalszą drogę przez mękę, początek upokorzeń, walk, borykania się z samą sobą i z niełatwym życiem.