Kiedy pierwszy raz usłyszałam historię o wyspie Spinalonga i informację, że została o niej napisana książka, wiedziałam, że muszę ją przeczytać, a kiedyś w przyszłości może i odwiedzić tę wyspę, chociaż przy mojej chorobie morskiej podróż statkiem czy jachtem może być wielkim znakiem zapytania.
Autorka tej powieści na kilka dni przeniosła mnie do Grecji, ale takiej innej, nie tej znanej z pocztówek turystycznych, ale do tej mrocznej, dramatycznej chociaż wciąż pięknej.
Fabuła tej książki to dramatyczna opowieść o czterech pokoleniach rodziny rozdzielonej i przez wojnę, i przez chorobę. Ale to również opowieść o miłości silnej jak skała i kruchej jak porcelana.
Książka zaczyna się czasem współczesnym, kiedy młoda kobieta, której mama urodziła się i wychowała na jednej z greckich wysp, wybiera się do Grecji i przy okazji pragnie poznać przeszłość matki, skrzętnie przez lata utajnioną. Będąc na miejscu poznaje starszą kobietę dość blisko niegdyś związaną z rodziną jej mamy i tu zaczyna się cała historia nie tylko o dotkniętych chorobą ludziach zamieszkujących wyspę, co o wielu dramatach towarzyszących rodzinie.
Widok wyspy jest dla dziewczyny nie tyle tajemniczym co szokującym.
Ta książka jest niesamowita, pełna bólu, dramatu, ale i radości jaka płynie z relacji między członkami rodzin, miłości i szczęścia, które dla jednych jest czymś zupełnie naturalnym a dla innych spełnieniem najbardziej skrytych marzeń.
Owiana tajemnicą historia ludzi zesłanych na izolację do dziś budzi zmienne uczucia. Myślę, że dla ludzi żyjących w tamtych latach to również było coś czego się jednocześnie bali, współczuli, czując i odrazę i ból rozstania.
Pięknie przedstawiona postać mężczyzny, który pływa na wyspę regularnie z zaopatrzeniem, początkowo dla obcych sobie ludzi, a z czasem z świadomością, że na wyspie przebywa ktoś kogo bardzo kocha to świadectwo nie tyle filantropii co olbrzymiej odwagi i determinacji.
Ludzie trędowaci kojarzą nam się z żebrakami, włóczęgami o wyglądzie tak odstraszającym, że najlepiej było ich omijać wielkim kołem. Tymczasem pokazana społeczność wyspy różniła się od zdrowych ludzi tylko tym, że jedni mieli bardziej zaawansowane stadium choroby, dla których wyzwoleniem była tylko śmierć, często w okropnych męczarniach, a inni chorowali bez wyraźnie widocznych oznak, mogąc normalnie funkcjonować.
Przebywając w takim odizolowaniu od świata zewnętrznego mieszkańcy wyspy nie zaniedbywali celebrowania najważniejszych świąt czy uroczystości starając się funkcjonować tak jak żyli przed chorobą. I to było piękne, że mimo bólu, cierpienia, upokorzenia, starali się żyć normalnie. Przynajmniej wielu z nich.
Autorka zadbała o to, aby pokazać wyspę nie tylko z tej okrytej złą sławą strony, ale również z tej pięknej, malowniczej pod względem terytorium i krajobrazu. Wyobrażając sobie i wyspę i jej otoczenie trudno mi było pogodzić myśli z tym, że w tym pięknym miejscu wydarzyło się tyle dramatu.
Ale ta książka to również opowieść o miłości, o ludziach którzy potrafili pokonać największe przeszkody, aby ta miłość kwitła i cieszyła. Bardzo pozytywnym akcentem fabuły jest również ukazana przyjaźń między dwoma kobietami. Przyjaźń, której nie zniszczyło nic, ani choroba, ani zazdrość, ani obojętność na los drugiego człowieka.
Polecam tę książkę całym sercem, szczególnie tym, którzy wybierają się do Grecji, mam nadzieję, że kiedyś uda mi się również tam pojechać i osobiście zwiedzić Spinalongę.