Idąc za ciosem, sięgnąłem po kolejną część cyklu Wieczna wojna i gdy już miałem zagłębić się w lekturze, ogarnęła mnie panika. „Wieczna wolność” to trzecia odsłona cyklu, a ja przecież nie miałem drugiej (Wieczny pokój). Na szczęście, okazało się, że wydarzenia z pierwszej i drugiej części rozgrywają się równolegle i poza wspólną tematyką, nie krzyżują się ze sobą. To właśnie w trzeciej odsłonie miałem znowu spotkać się Williamem Mandellą i tyle mi wystarczyło. Ufff.
Wojna z Taurańczykami dobiegła końca, a ludzkość na przestrzeni tych kilku tysięcy lat przeszła kolejne etapy na drodze ewolucji. Nowa, zbiorowa świadomość nazywana Człowiekiem kontroluje ziemskie życie. Mandela jako jeden z niewielu tzw. „starej daty” nie poddał się masowej przemianie i osiadł z dala od rodzimej planety, gdzie wiedzie „normalny” tryb życia. Ale jak żyć, będąc pod ciągłą kontrolą Człowieka i jego sprzymierzeńców? Nadszedł czas by zerwać krępujący ich łańcuch.
Zafascynowany militarnym duchem z pierwszej części cyklu, szybko zrozumiałem, że ten odszedł wraz z ukończeniem wojny. Oczywiście, zostały drobne elementy w postaci byłych wrogów, kosmolotów czy chociażby rzadziej spotykanej broni. Znaczącą jednak rolę przejmuje tutaj ujęcie egzystencji jednostki na tle zmian jakim poddała się ludzka rasa. Do tego dołóżmy kilka filozoficznych i naukowych teorii i przepis na powojenny obraz jest gotowy. I mógłbym kręcić nosem, że tempo wydarzeń znacznie...