Czytając tą książkę przed oczami miałam jesienną porę, kiedy na jednym drzewie, na tej samej gałęzi, rosną dwa liście i młode wypustki. Niby kołyszą się razem w rytm wiatru, ale coś sprawia, że jedno nie czuje obecności drugiego. Po czym jedno z nich spada, a drugie udaje, że tego nie widzi. Twierdzi, że nie miało na to wpływu i kolejnymi słowami jedynie dobija leżący na ziemi liść, któremu daleko jest do młodych wypustek, daleko do miejsca, gdzie wcześniej rósł i nie musiał się przejmować dniem jutrzejszym.
Czytałam ją jednym tchem. Serce mnie ściskało, kiedy mąż głównej postaci nie tyle przestał ją zauważać, co czepiał się wszystkiego, nakazywał zajmować się tylko domem i nic nie robił sobie z pragnień małżonki. Ona opowiada nam jak bardzo czuje się przez niego zaniedbana, jak z zazdrosnym wzrokiem otacza ludzi wokół siebie, którzy również z większym stażem małżeńskim, ale jednak potrafili patrzeć na siebie z czułością. Spędzali z sobą czas, rozmawiali i uśmiechali się do siebie. Nasza postać tego nie ma. Jej małżonek to twarda skała, która nie robi nic. Pracuje, tak tłumaczy i uważa, że reszta obowiązków spada na plecy małżonki. Potrafił obudzić ją w środku nocy i wypominać jaką jest wyrodną matką, ciskać słowami niczym karabinem, obdzierając ją z piękna bycia matka i kobietą, a później udawał, że niczego takiego nie było. Tęsknota aż pali w oczy, tak jej źle, tak niesprawiedliwie jest oceniana. Jest dojrzała, ma nastoletnie dzieci, ale i dba o siebie. Ćwiczy, bie...