Coś w tym jest, że mężczyźni bez kobiet dziwaczeją. Tułają się po świecie, znikają z radaru społeczeństwa, a słuch po nich rozpływa się niemo, jak po zdeptanej muszce w gąszczu trawy. Thomas Hardy przekonuje w przeświadczeniu, że brak rutyny oraz stałego miejsca u boku wiernej małżonki staje się zmorą ukształtowanych mężczyzn po trzydziestce. Brytyjska nowelka oprawiona w dżdżyste barwy - w deszczowe nastroje, gdzie płyty nagrobne czekają, by pochować miłość, która nie zdążyła zakiełkować. Jak pochowanie nienarodzonego dziecka, które nie zdążyło poznać pierwszych objawów zatrucia zasadami sztucznych ram społeczeństwa. Historia prosta, jak zwichnięte koło u wozu, gdzie szczęśliwe małżeństwa kroczą ku przepaści w wyniku śmierci jednego z partnerów. Pewne zbiegi okoliczności oraz nieszczęśliwe wypadki (na łodzi) staną się przyczyną udokumentowania uczuć dżentelmena, dla którego nie ma ratunku. Cicha wybranka serca, platoniczna serdeczność do nauczycielki stanie się kresem męskiej determinacji. Wypłynie w dal, zniknie jak duch czający się za wczorajszym dniem. Zakończenie wyjęte ze zrozpaczonej duszy niepogodzonej z wynikiem meczu życiowego.