Dzisiejsza recenzja dotyczy drugiej części książki „W drogę, Trzykrotki”. Równie mocno wprawiła mnie w fantastyczny nastrój, jak pierwszy tom. Po trzyletniej przerwie nasze bohaterki wyruszają w kolejną podróż z nowym, młodym osobnikiem, który skradł moje serce nie tylko swoją słodkością, ale także sposobem, w jaki mówi i myśli – to naprawdę mnie rozczula. Mamy też inną postać, która wolałaby chyba być w innym miejscu, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Czy wyprawa się udała? Tego nie ujawnię, ale cała ta historia jest jak wielowarstwowy tort. Nie wiesz jaka warstwa smakowa jest pod spodem. Zdecydowanie będzie to emocjonalny rollercoaster, coś jak kobieta pod wpływem przypływu dużej dawki hormonów – śmiech przez łzy.
Wiecie, co jest najlepsze? To, że masz ochotę podążać ich śladem i zobaczyć wszystko to, co przeżywają Trzykrotki. Teraz, gdy za oknem pogoda nie zachęca do wyjścia, cudownie było poczuć to ciepło płynące z kartek książki. Autorka po raz kolejny udowodniła, że jeśli się chce, można osiągnąć wiele. Nie ważne, ile masz lat – liczy się determinacja (choć zdrowie i finanse również odgrywają istotną rolę w podejmowaniu dalszych działań).
Ci którzy czytali opis książki pewnie już wiedzą lub podejrzewają, ale co z tym wszystkim ma wspólnego (według opisu wydawcy) scheda po średniowiecznej królowej Elżbiecie Bośniaczce, ukryta w murach chorwackiego zamku nieopodal Zadaru? Przyznajcie, teraz to efekt wybuchu głowy murowany! Tylko autorka potrafi w tak mistrzowski sposób połączyć historię z przygodą życia.
Z całego serca gratuluję i czekam na kolejne przygody, bo tego nie można tak po prostu zostawić! :D