I myśl mnie taka naszła po lekturze pana Péreza-Reverte, że byłaby ucztą literacką i rozkoszy intelektualnych dostarczycielką książka pana Artura, w której bitwę grunwaldzką opisuje.
Oto bowiem przedstawiono nam „W cieniu orła”. Ów tytuł wskazuje zmyślnemu czytelnikowi, że skoro w nim orzeł jako ptak straszliwy widnieje, co do zasady ze szponiastymi szponami i dziobem okrutnie zakrzywionym, co to bystrem ślepiem w ofiarę bacznie się wślepuje, że skoro to dzieło z serii Przeszły-ciągły ze znanego dla niektórych wydawnictwa, to jest to powieść historyczna, w której naświetla się życie znakomitości minionego świata, a może i je piętnuje, tudzież peroruje o nędznym losie człowieka na tle znacznych wydarzeń. Jeśli więc – idąc tym tropem – spodziewacie się patosu (z francuska le pathétique), opisów męstwa i cnót wszelakich (odpowiednio: le bravoure i la vertu) uważajcie, bo mimo że Pérez-Reverte czyni rzecz wyśmienitą, żadnego z powyższych tu nie znajdziecie (a przynajmniej nie w sposób, w jakby można byłoby się spodziewać).
A tak na serio: błyskotliwa i dowcipna opowieść o etapie pewnej bitwy z 1812 roku, którą obserwuje bystre oko ptaka, tfu, Jaśnie Oświeconego le Petit Coutafona. Omyłka goni omyłkę, błędna interpretacja faktów – zaangażowaniem ponad miarę. Szarżę pomylić z ucieczką? Atak z dezercją? Można. Why not? Okraszona przypisami, wypełniona anegdotami świetnie skomponowana wirtuozerska bitewna aria na hiszpańsko-francuskie głosy. Czytanie „Orła” przypomina oglądanie obrazu, który zajmuje całą muzealną ścianę. Początkowo nie ogarniamy całości, ale im bardziej spływa na nas feeria bar, tym więcej szczegółów dostrzegamy. Sączymy je jak wyśmienity drink, ukradkiem przy tym chichocząc.
Stawiam „Orła” w pierwszej trójce serii. „Orzeł” wprawdzie niepodobny do żadnej innej z poprzednich (i następnych) pozycji, co tylko czyni ją (serię) jedną z najciekawszych w literackim światku (przetłumaczoną z francuskim wdziękiem oraz hiszpańską werwą przez Filipa Łobodzińskiego.