W samym sercu kongijskich puszcz u zbiegu rzek Ituri i Lenda, w miejscu ongiś podziwianym przez Stanleya – czas płynął dostojnie jak zawsze, odmierzany krokami dni identycznie długich jak noce. Olbrzymie drzewa dorastały swego wieku, a waląc się z łomotem, ustępowały z drogi ku światłu nowym hufcom zieleni.
Po ciepłym, jasnym ranku, pogoda zaczęła się psuć. Niebo było jeszcze widne, wszakże już nie takie – charakterystyczne dla pory suchej w tropikach – na którym słońce wygląda jak bańka białego lśnienia tak bliska, że ręką dosięgnąć. Nad polaną snuł się matowiejący błękit, a dalekie pohukiwanie grzmotów targało powietrzem.