Jakiś czas temu obejrzałam film z Erikiem Winterem w roli głównej. Nakręcony na podstawie, już nie pamiętam której powieści Åke Edwardsona, ponieważ zekranizowano ich ileś tam. Film był trochę nudy, komisarz mało sympatyczny, błyskotliwy też nie specjalnie, ale sama intryga kryminalna była dobra. Pomyślałam sobie, że pewnie zrobili niespecjalny film ze świetnej książki, bo przecież kryminały skandynawskie są całkiem niezłe w czytaniu. Obiecałam sobie, że kiedyś coś tego autora przeczytam, dla sprawdzenia, czy miałam rację, ze swoim mniemaniem. Okazja się nadarzyła dość szybko i oto nabyłam zestaw e-booków, po niespecjalnie wygórowanej cenie i ucieszyłam się jak dziecko z trafionego prezentu pod choinką.
Zaczęłam czytać "Taniec z aniołem" i oczy otwierałam coraz szerzej ze zdziwienia, że można napisać coś tak marnego. Książka zupełnie bez akcji. Gadki szmatki o niczym. Winter jak bóg cudotwórca, który błyskotliwy jest chyba tylko w wymienianiu kobiet w łóżku. Ale wszyscy się zastanawiają "co zrobiłby Winter", "co powiedziałby Winter". Jakieś filozoficzne rozważania plus psychodeliczne sny i wizje komisarza. A już ciągłe powtarzanie "co", jakby wszyscy tam cierpieli na niedosłuch, rozkładało mnie na łopatki totalnego zniechęcenia do dalszego czytania. Jak również i detaliczne opisy, gdzie i komu, kto wsadził palce, albo ile razy Winter przekręcił młynek z pieprzem nad kolacją, którą sobie sam właśnie przyrządzał.
To była pierwsza przeczytana przeze mnie k...