Życie Lindy Martin było dość smutne i ponure aż do chwili, gdy została guwernantką dziewięcioletniego hrabiego Filipa de Valmy i zamieszkała w jego przepięknym zamku w Alpach Francuskich.
Fragment: Byłam zadowolona, że na lotnisku w Paryżu nikt na mnie nie czekał. Wylądowaliśmy tuż przed zmierzchem, w marcowym łagodnym powietrzu czuło się wiosnę. Po mocnym, popołudniowym deszczu niebo stało się bladoniebieskie, pasy startowe lśniły wilgocią, a strzępiaste miękkie chmury, oświetlone blaskiem późnych promieni słońca, szybowały unoszone wiatrem; Za budynkami lotniska, gdzie wzdłuż jezdni błyszczały druty telegraficzne, pędziły samochody z zapalonymi już światłami. Właśnie wyładowano bagaże. Widziałam moją skromną walizkę stojącą obok nowiusieńkiej, znanej firmy Rovrobe, i wielkiego, nowoczesnego kufra z jasnej skóry. Moja też była kiedyś bardzo dobra, skórzana, z mosiężnymi inicjałami tatusia, teraz prawie niewidocznymi pod nalepką "Miss L. Martin, Paryż". Symboliczne, pomyślałam ze smutnym rozbawieniem. Panna L. Martin idąca powoli między postawnym mężczyzną w nieskazitelnym garniturze i piękną Amerykanką w futrze z norek, narzuconym niedbale na suknię, która świadczyła wyraźnie o tym, że młoda dziewczyna często bywa w Paryżu. Ja prawdopodobnie wyglądałam tak samo niepozornie jak stara walizka tatusia wśród wytwornych bagaży pasażerów pierwszej klasy.
Fragment: Byłam zadowolona, że na lotnisku w Paryżu nikt na mnie nie czekał. Wylądowaliśmy tuż przed zmierzchem, w marcowym łagodnym powietrzu czuło się wiosnę. Po mocnym, popołudniowym deszczu niebo stało się bladoniebieskie, pasy startowe lśniły wilgocią, a strzępiaste miękkie chmury, oświetlone blaskiem późnych promieni słońca, szybowały unoszone wiatrem; Za budynkami lotniska, gdzie wzdłuż jezdni błyszczały druty telegraficzne, pędziły samochody z zapalonymi już światłami. Właśnie wyładowano bagaże. Widziałam moją skromną walizkę stojącą obok nowiusieńkiej, znanej firmy Rovrobe, i wielkiego, nowoczesnego kufra z jasnej skóry. Moja też była kiedyś bardzo dobra, skórzana, z mosiężnymi inicjałami tatusia, teraz prawie niewidocznymi pod nalepką "Miss L. Martin, Paryż". Symboliczne, pomyślałam ze smutnym rozbawieniem. Panna L. Martin idąca powoli między postawnym mężczyzną w nieskazitelnym garniturze i piękną Amerykanką w futrze z norek, narzuconym niedbale na suknię, która świadczyła wyraźnie o tym, że młoda dziewczyna często bywa w Paryżu. Ja prawdopodobnie wyglądałam tak samo niepozornie jak stara walizka tatusia wśród wytwornych bagaży pasażerów pierwszej klasy.