''Milicjant naraża się od pierwszego dnia służby aż do ostatniego . W końcu , dostać igłą laserową nawet lepiej niż mojką po oczach albo siekierą w łeb. Może nawet bardziej elegancko.''
Nigdy nie pociągały mnie tematy z dziedziny elektroniki kwantowej, pojęcie kwantowego generatora świetlnego czy optycznego, to dla mnie jakaś czarna magia. Jestem słabą ''technicznie'' kobietą, więc do czytania ''Świetlistej igły'' Anny Kłodzińskiej, zabierałam się z dużą dozą niepewności i raczej z małą chęcią. Dlaczego więc w ogóle zamierzałam ją przeczytać? No więc po pierwsze, mam wciąż nieodparty sentyment do autorki, lubię ją za stosunkowo niewielką ilość propagandy którą serwuje w swoich książkach i za specyficzny czarny humor, jak na przykład ten ujawniający się w cytacie na początku mojej wypowiedzi. Cenie sobie panią Kłodzińską też za ładną nie wydumaną bez skrótową polszczyznę, no i oczywiście za mojego ulubieńca, w tym wypadku jeszcze, kapitana Szczęsnego.
Drugi powód dla którego zabrałam się za tę pozycję, jest taki że to kolejne z moich domowo-strychowo-piwnicznych przykurzątek, które obiecałam sobie przeczytać, pomiędzy literaturą współcześnie wydawaną.
A więc, rzecz dzieje się w latach 60 - tych w samej ''stolycy'' . Głęboka komuna, ciężka żelazna kurtyna szczelnie opuszczona. Z Instytutu Chemii skradziona zostaje praca naukowa pewnego docenta. Oczywiście pierwsze podejrzenia dotyczą szpiegostwa przemysłowego. Jednak to nie powód kradzieży okazuj...