Emily Giffin kilka lat temu "kupiła" mnie kilkoma tytułami. Jej dobre "Coś pożyczonego" i jeszcze ciekawsze "Coś niebieskiego" sprawiły, że chętniej zaczęłam sięgać po kolejne tytuły tej autorki. A kolejna "Siedem lat później" tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że Giffin pisze lekkie, miłe opowieści, idealne na nudne wieczory.
Dlatego gdy teraz po serii trudnych tematycznie książek zapragnęłam odprężyć się przy czymś lekkim i niezobowiązującym, wiadomym dla mnie było, że moim wyborem powinna być kolejna książka Giffin. Tym razem padło na "Sto dni po ślubie". Książkę, od której - o ironio - niegdyś chciałam rozpocząć przygodę z tą autorką. Dziś po lekturze "Stu dni (...)" wiem, że byłoby to błędem i zapewne nie sięgnęłabym więcej po żadną jej książkę...
Historię mamy tutaj banalną, z równie banalnym zakończeniem. Główna bohaterka Ellie jest niedawno poślubioną żoną Andy'ego. Razem stanowią parę idealną: jak to na początku każdego związku małżeńskiego "spijają sobie z dzióbków". Istna sielanka. Do pewnego feralnego wieczoru, w którym Ellie spotyka swoją dawną miłość - Leo. Od tej pory kobieta nabiera wątpliwości. Zadaje sobie pytania: czy dobrze zrobiła wychodząc za Andy'ego? Czy jej mąż jest tym właściwym i co by było gdyby związała się z Leo? Czy wciąż stanowiliby parę?
Kiedy przeczytałam opis tej książki, nie wahałam się ani chwili. Byłam niemal pewna, że będę mogła przeczytać historię kobiety, targanej przez ...