Gdy do staropolskiego skupiska ludzi zaczynały dochodzić głuche odgłosy wojny, gdy nad dachami gęstej zabudowy wykwitała ruda kita ognia, gdy przybierała rzeka ? na mieszkańców padał strach. Wielkooki, popychający do działania lub obezwładniający, ale przecież łączący związanych wspólnotą losu czy jednością przeciwdziałania. Strach przed kościstą ręką śmierci zostawiającej czarne plamy na ciele był inny. Dzielił. Nie tylko na zdrowych i chorych. Dotknięty zarazą stawał się niebezpieczny, swój zamieniał się w obcego, ktoś najbliższy zaczynał zagrażać życiu. Przybysza podejrzewano, że świadomie lub bezwiednie niesie w zanadrzu śmierć. Komplikowały się sprawy zwyczajne, rosły napięcia, wynaturzały się relacje między ludźmi. Nieufność utrudniała kontakty, lęk rwał więzi społeczne, instynkt samozachowawczy zmagał się z gotowością ratowania drugich.