"Jest tylko jedna szlachetna rzecz, którą może zrobić człowiek przyparty do muru przez życie i zawarte w nim zło - zrezygnować z niego na własnych warunkach"
Opowieść zaczyna się spokojnie, wręcz nostalgicznie i jakiś czas tak sobie biegnie i nic nie zapowiada tego co dalej, a już na pewno, takiego zakończenia.
Piotr przyjeżdża do swojego rodzinnego miasta, by uporządkować rzeczy po zmarłej niedawno matce. Banalna sprawa, prawda ? Nie ma kto tego zrobić, ponieważ ojciec Piotra mieszka w Australii, a innej bliższej rodziny w pobliżu zabrakło. Piotr bardzo niechętnie, ale w końcu podejmuje się tego przykrego obowiązku. Wraca więc do miasta swego dzieciństwa, a czytelnik mu skrupulatnie w tej podróży towarzyszy.
Dorosły już teraz mężczyzna opowiada więc o mieście, w którym się urodził i spędził dzieciństwo, o czasach, jak twierdzą niektórzy, słusznie minionych, w których wtedy przyszło mu żyć i chodzić do szkoły. Oraz o "tym" jedynym miejscu, które było wtedy w każdym z takich miast. Miejscu, gdzie dorośli bali się zaglądać, a młodzież i ta starsza i ta młodsza też, miały swoją "bazę". Tam się popalało pierwsze fajki, pociągało z butelek, czy puszek pierwsze wątpliwej jakości sikacze. Tam robiło się wszystko, co było ogólnie społecznie zakazane, niedopuszczalne i niewłaściwe.
I to właśnie w takiej chwili, w takim miejscu po raz pierwszy w tej opowieści powiało strachem, a nawet niewielką jeszcze grozą. Potem napięcie narasta, mimo że akcja wcale nie przyspiesza. Czasami można nie do końca się orientować, co wydarzyło się naprawdę, a co było tylko koszmarnym snem Piotra.
Książka mi się bardzo podobała, doznałam przy jej czytaniu sporo różnych wrażeń i odczuć. Od nostalgii za moim miastem rodzinnym i "tym" miejscem 😉, po narastający strach przed niewiadomym, aż po zakończenie i zatrwożenie takim właśnie zakończeniem.