Znam Hendriksa, stąd wiem, że stać go na więcej. Pomysł, aby treść metalowego albumu koncepcyjnego okazała się prawdą, jest fantastyczna, tylko że zespół Durt Wurk wcale nie gra najlepiej. Nie czułam żadnego związku z utworami, które tak naprawdę słyszymy/czytamy dopiero w miarę postępowania akcji. Członkowie zespołu to bohaterowie z różnych parafii (że się tak wyrażę), podejrzewam, że każdy z nich miał reprezentować jakąś część metalowego świata, ale żadna z tych osób, nawet Kris, nie jest na tyle charakterystyczna, żeby jakoś z nią sympatyzować. Wiele znanych zespołów zostaje przywołanych w książce, ale najczęściej wypada to trochę sztucznie, żeby tylko przypomnieć czytelnikowi, w jakim temacie siedzimy. Zdarzają się dłużyzny - kilka rozdziałów przeczytałam zmęczona i rozkojarzona, niewiele z nich zapamiętałam, ale na następny dzień okazało się, że i tak nie miały większego znaczenia dla reszty powieści. Gdyby "Sprzedaliśmy..." był albumem muzyczny, to przeleciałby sobie od początku do końca w tle, w niektórych miejscach nawet pokiwalibyśmy rogatą pięścią, ale po ostatniej piosence wszystko, co usłyszeliśmy, wyleciałoby nam z głów. Ot, średniak.