Spotkałam się z różnymi opiniami na temat tej książki - że zbyt banalna, naiwna, przewidywalna itp. A dla mnie jest to wciąż ten sam Richard Evans, którego powieści aplikuję sobie od czasu do czasu w ramach swego rodzaju terapii.
Tym razem odwiedzamy wraz z autorem magiczne miejsce w Ameryce Południowej - położoną w peruwiańskich Andach kolebkę kultury Inków - Cuzco oraz Machu Picchu, a także mniejsze obozy w sercu peruwiańskiej dżungli jak Makisapa Lodge. Głowna bohaterka powieści - Christine wybiera się na wyprawę w tamte rejony świata wraz ze swoją przyjaciółką Jessicą. Ma być to podróż uzdrawiająca duszę, swego rodzaju lek na depresję po tym, jak na tydzień przed ślubem Christine została porzucona przez swojego niedoszłego męża.
Podobno... "najlepszym lekarstwem na złamane serce jest oddać je innym."
Kobiety opuszczają zatem Dayton w Stanach Zjednoczonych i wylatują na drugi kontynent, aby tam nieść pomoc potrzebującym, pokonać własne słabości, a przy okazji przeżyć niezapomnianą przygodę.
"Aby lżej nam było dźwigać własne brzemię, lepiej jest wziąć na siebie cudze."
Już w Cuzco Christine spotyka przypadkiem pewnego przystojniaka, który ratuje jej portfel z rąk nieletniego kieszonkowca. Ten sam mężczyzna okazuje się być amerykańskim lekarzem i dyrektorem sierocińca o nazwie "Girasol"(Słonecznik). Na skutek pewnych nieprzewidzianych okoliczności i zdarzeń drogi obojga bohaterów na dłużej krzyżują się ze sobą, pojawia się, trochę banalna, miłość od pierwszego wejrzenia oraz kłopoty...
Zaskoczył mnie fakt, iż autor postanowił umiejscowić akcję swojej książki w odległym Peru i zabrać czytelnika do słynnych miejsc znanych z historii Inków, a więc Cuzco, Machu Picchu i tamtejszej dżungli. Właśnie opisy tych egzotycznych miejsc stanowią dla mnie o wartości tej powieści, choć szczytna idea wyprawy humanitarnej do sierocińca "Słonecznik" i pomoc tamtejszym dzieciom przygarniętym wprost z ulicy i pozbawionym własnych rodzin zasługuje na pewno na uznanie i naśladowanie. Podobało mi się też wprowadzenie motywu słonecznika - ulubionego kwiatu Christine, do którego ja również mam spory sentyment.
"Słonecznik" zaciekawił mnie do tego stopnia, że przeczytałam go jednym tchem i poczułam się dosłownie jak członek ekspedycji. Może też dlatego nie zwracałam specjalnej uwagi na niuanse, chociaż, jak dla mnie, autor poświęcił zbyt mało miejsca samemu sierocińcowi i mieszkającym tam dzieciom, a za bardzo skupił się na romansie, który wydawał się rzeczą oczywistą. Richard Evans stara się podejmować w swoich powieściach ważne tematy, sprawy istotne, na które warto zwrócić uwagę, ale mam wrażenie, że w "Słoneczniku" właściwie tylko je zasygnalizował, rozwijając inne wątki.
Niemniej jeśli macie ochotę na spotkanie z południowoamerykańską dżunglą, która nie jest miejscem bezpiecznym dla człowieka, jeżeli chcecie przeżyć ciekawe przygody i oderwać się zupełnie od rzeczywistości, to lektura powieści "Słonecznik" (wydanej także pod tytułem "Bliżej słońca") może Wam w tym pomóc. Polecam.