Ależ mi się podobało! Kuźmińscy zdetronizowali w moim rankingu większość polskich i amerykańskich twórców kryminałów. Bo „Śleboda” jest urocza, ma dla mnie walor sentymentalno-geograficzny i edukacyjny. Nie nudzi mnie, a inspiruje. Zaraz się biorę za następne tomy.
Najbardziej lubię takie książki, które pokazują jakiś kawałek nieznanej mi rzeczywistości i prowokują do samodzielnego przestudiowania tematu, czyli samokształcenia. A to w kryminałach nieczęsta sprawa.Tu natknęłam się na Goralenvolk, o którym tylko gdzieś mi tam dzwoniło. Wskutek lektury - pogrzebałam, potropiłam, poczytałam i jestem prawie ekspertem w temacie. Za historią nigdy nie przepadałam, a jak powiedział Bastian - jeden z głównych bohaterów - „skąd niby miałam wiedzieć? W szkole o tym nie uczyli". A teraz, proszę bardzo: powiat nowotarski, Goralenfuhrer Krzeptowski, Szatkowski, Hans Frank, złota ciupaga, niebieskie kenkarty, próba utworzenia góralskich oddziałów SS, splamiony góralski honor ze strachu, dla zysku, uniknięcia nędzy, dla bezpieczeństwa.
I ta inspiracja i nieoczekiwanie pozyskana wiedza to dla mnie największa, niewymierna wartość książki. Ale nie jedyna.
Fabuła i intryga kryminalna - niebanalna, autorzy mylą tropy, zwodzą czytelnika, mieszają wątki, prawie do końca nie wiadomo o co chodzi. Miejscowa policja wprawdzie trochę gapowata (gdzie im tam do Harego Hola, duetu Rizoli-Izles, czy Blomkwist-Salander), ale w końcu dają radę. Udaje się to dzięki pomocy dwójki amatorów, głównych bohaterów: Anki - młodego antropologa, a zarazem sfrustrowanej, niezadowolonej z życia dziewczyny oraz dziennikarza Bastiana, równocześnie egoistycznego, bezczelnego cwaniaka. I to są jedyni bohaterowie, którzy nie budzą mojej sympatii, no cóż, ale nie każdy musi. Przy okazji garść informacji o tajnikach pracy dziennikarza tabloidowego, trochę o codzienności pracy policji, firmy eventowej, właściciela pensjonatu.
A na okrasę to, co w książce urzeka najbardziej. U schyłku lata zostałam zabrana na Podhale, z jego klimatem, widokami, potokami, dziką przyrodą, do lasu, na górskie zbocza, na skraj przepaści. Przyroda, szlaki, niedostępne miejsca. Rozmarzyłam się.
A przy okazji również Tatry inne niż w przewodnikach, przypudrowane, czyli góry i klimat wykreowane dla turystów, którzy mają przyjechać, być zadowoleni i przede wszystkim zostawić dutki. Na turystycznych szlakach pańcie w klapkach, tłumy ceprów na Krupówkach i górskich szlakach, pseudogóralska kuchnia z podrabianymi oscypkami i góralburgerem, miejscowe bandziory opanowujące dyskoteki, góralski marketing i eventy organizowane przez przedsiębiorczych mieszkańców, krajobraz oszpecony dziesiątkami bilboardów To taka łyżka dziegciu we współczesnym folkbiznesie, gdzie góralska tożsamość przegrywa ze względami ekonomicznymi.
Na szczęście niemało góralszczyzny w Murzasichlu zostało. Gwara, przyśpiewki, opowieści, wysokoprocentowa śliwowica, starsze pokolenie hołubione przez młodzież, regionalne stroje, a nawet Podhalańska Grupa Rekonstrukcyjna, która ma ocalić to, co prawdziwe i wartościowe od zapomnienia. Gotują, śpiewają, bajają, haftują i gotują, jak to dawniej bywało. Zgodnie z filozofią starych góralek wychodzą np. z założenia, że „kluska nie jest do tego, żeby smakować, tylko żeby ją jeść”.
Góralskość to też ludzie, mieszkają tu od lat. Wieś z pozoru spokojna, gdzie każdy zna każdego, każdy wszystko wie, ale z powodu solidarności tajemnic nikt nie zdradzi, szczególnie tych wstydliwych. Widać góralską dumę i upór, niechęć do spoufalania z obcymi, przywiązanie do ojcowizny i tradycji. I cudowna, pełna tajemnic Babońka, wpisujący się w miejscowy koloryt Romuś, kapela, gospodynie kwater i gaździny. Ależ koloryt. I najpiękniejsza dla mnie scena - pogrzebu, gdzie rzewnie zagrały skrzypki.
W powieści słychać góralską muzykę, gwarę, bajania i przypowieści. Część książki przeczytałam, część wysłuchałam. Ze względu na gwarę łatwiej się słucha niż czyta.
Tak bardzo mi się podobało, że nie wspominam o drobnych niedociągnięciach, które mi zazgrzytały. Nie są warte uwagi.