Powtórzyłam sobie lekturę po wielu latach, nadal jest sympatyczna i dobrze się czyta. Jest to kryminał, są trupy, jest zagadka do rozwiązania, ale teraz odbieram tę powieść raczej jako obrazek obyczajowy z amerykańskiej prowincji lat '40. Jest rok 1942, czyli już po ataku na Pearl Harbor, toczy się wojna, a tu mamy sielską opowieść o trójce rodzeństwa wychowywanej przez samotną matkę. Obrazek domku w ogrodzie, lukier z syropu klonowego, sąsiadka, która trzyma lodówkę na ganku, dzieci próbujące rozwiązać zagadkę tylko po to, żeby splendor spłynął na ich matkę.... Urocze, słodkie, jakieś kompletnie odrealnione, choć przypuszczam, że mogła tak właśnie wyglądać wówczas amerykańska prowincja.