Wojna w Wietnamie oczami Franka Castle - jednego z największych antybohaterów ze stajni Marvel. Wulgarna mini-seria wraz z rasistowskimi komentarzami, ujaranymi żołnierzami i pożogą w dżungli. Realia konfliktu z Azjatami na drugim planie, bo to popkulturowa zabawa, jak amerykanie bawili się w rozrabiaków na wschodniej arenie. Przemoc w ilościach nieprzyzwoitych, wręcz ociekające zgnilizną zwłok i napalmem zewsząd. A prawdziwe problemy w zawszonej dżungli wietnamskiej zostały potraktowane po macoszemu, żeby autor grubą krechą odcinał się od komentarzy politycznych. W sumie Ennis sprawiedliwie oddaje pole walki: Amerykanie jadą na oparach, narkotyzują się w zabłoconych stacjach, wiernie pokazuje koszmar i atmosferę tamtych lat: od nieprzerwanego ognia, po naloty na wioski ,,żółtków''. Pod względem historycznym trzyma to jakiś poziom, ale już wrzucanie jednoosobowej armii w samym sercu zniszczenia: jest po prostu niepoważne, i albo autor decyduje się na dramatyczne oddanie wojny, albo lecimy na totalnego wariata z 60-stką na ramieniu. Przez co czuję się zdruzgotany, bo skoro idziemy w odwzorowanie konfliktu, to niech to trzyma poziom do końca, a nie nagle zamieniamy dramat żołnierzy w serię o ,,Predatorze'', gdzie Arni robi za mięśniaka z giwerą. Wygląda to po prostu komicznie, wręcz żałośnie. Kiedy starasz się trzymać przegranej wojny w Wietnamie, a jednocześnie wyskakujesz z badassem, który w pojedynkę rozbija garnizon i wychodzi cało z batalii skazanej na porażkę. Śmiesz...