Jeśli faktycznie jedynym urozmaiceniem twej gasnącej egzystencji są spadające z nieba teksty, nie ignoruj ich. W „Zeszytach Literackich” szkic, który nie tyle spadł mi z nieba, ile ktoś go stamtąd, z harmonik, orbit i pastwisk niebieskich, cisnął prosto w moim kierunku. Autora, Michała Szymańskiego (rocznik 1985!), warto zapamiętać; komuś, kto przed trzydziestką umie tak przenikliwie czytać literaturę i zarazem tak bystro o niej pisać — wolno wróżyć poważną przyszłość zapewne nie tylko w dziedzinie eseistyki.
Jerzy Pilch
Wiele z zamieszczonych w tej książce szkiców wzięło się z jednego, prześladującego mnie obrazu. Dwudziestoośmioletni, słaby, delikatny, nieznający języka, przyjechał na stypendium do Polski w sierpniu 1939 roku. Nie mogłem opędzić się od widoku mężczyzny zagubionego na paryskim dworcu. Jak się do niego przebić? Przedostać się naprawdę do tamtych minut, dźwięków, ruchów, oczekiwania i nadziei, wejść w tamto powietrze, przeniknąć do jego głowy. Dotknąć. Istnieje między nami ściana — słowa, symbole, konwencje, idee, papier, czas. Po drugiej stronie najprawdopodobniej nic nie ma. A jednak literatura — i jest to być może ostatnia właściwość decydująca o jej wyjątkowości — drąży w tej ścianie tunele. Wyznacza drogi okrężne. Atakuje i odsłania znienacka, od niespodziewanej strony.
Michał Szymański