Pomysł na tę książkę i sam sposób przelania myśli na papier, jest w tym wypadku tyleż ciekawy i niecodzienny, co trudny w ocenie, czy całość prezentuje się dobrze, czy źle. Zygmunt Trziszka, który tak jak Buczkowski był piewcą wsi prawdziwej w swoich utworach prozatorskich, siada przy stole ze swoim przyjacielem, słucha opowiadanych przez niego historyjek i go.. nagrywa. Nagrywa, aby później przenieść te monologi na papier, a przy okazji nie przeszkadzać autorowi ciągłym przerywaniem, co mogłoby zakłócić swobodny pływ jego myśli i słów. Naprawdę zmyślnie wykombinowane.
Buczkowski ujmuje czytelnika niezwykłą prostotą tematów które porusza, a jednocześnie czasem puszcza oko do osobników przeintelektualizowanych, którzy lubią czytać trudne i niespotykane zbyt często słowa. Ciężko jest się tu pochylać nad jakimiś wybranymi historiami, gdyż jest ich tutaj cała masa, większość rekordowo krótka, a skakanie Pana Leopolda po chronologii i tematach jest rujnujące dla ludzkiej pamięci. Raz przeczytasz o głodnym chłopie, co rżnie jęczmień, za chwilę o weselnikach zbierających na gacie dla pana młodego, potem są wspomnienia z okopów lub planu filmowego, a między nimi usadawia się coś, co z grubsza przypomina kazanie. Do pewnego momentu takie niespodzianki mogą się podobać, ale częstokroć Buczkowski absurdalnie odpływa w swoich rozważaniach, przypominając Becketta trochę, co dla mnie osobiście było bardzo irytującym doświadczeniem, bo nie wiadomo czy on tak szczerze, czy zmyśla ch...