"Proxima" zebrała sporo pozytywnych opinii i recenzji. Zjawisko to wydaje mi się trudne do wytłumaczenia, bo nie oferuje ona czytelnikom niczego nowego a wszystkie trzy (czy może raczej dwa i pół) główne wątki pojawiały się w książkach SF dziesiątki razy. Nie podzielam również opinii głoszących, że autor dobrze się przygotował od strony naukowej. Liczba bzdur i niekonsekwencji, zwłaszcza w dziedzinie nauk biologicznych jest imponująca.
Jednym z dwóch głównych wątków książki jest smętna przyszłość Ziemi jako planety zniszczonej ludzką głupotą i tu akurat autorowi trudno coś zarzucić, bo zapewne ma rację, że tak się to skończy. Ucieczka ludzkości na inne planety i planetoidy też nie do końca pomogła ograniczyć konflikty a strefy podziału wpływów nadal funkcjonowały w kosmosie i prowadziły do wojen międzyplanetarnych. W roli głównych czarnych charakterów występowali w powieści chińscy komuniści, ale trzeba przyznać, że druga strona konfliktu (umownie ONZ) w niczym im nie ustępowała w bezmyślności i głupocie. Tak można oceniać sądząc po stylu w jakim organizowana była pierwsza ziemska wyprawa kolonizacyjna na planetę Proximy Centauri. Wyprawa ta stanowiła drugi główny watek fabuły. Jej stan przygotowania najprościej opisać można było cytatem: "Ale nie przeprowadziliśmy żadnych dokładniejszych pomiarów, nawet nie wysłaliśmy sondy." Zaangażowani byli w nią skazańcy i ludzie z łapanek wywiezieni właściwie siłą pomimo opiewanej w ideologii ONZ wolności jednostki jako podstawy ładu cywilizacyjnego. Trudno chyba było po takim składzie wyprawy oczekiwać zgodnej współpracy. Równoczesna dekoncentracja kolonistów na powierzchni Proximy C i całkowity niemal brak wsparcia technologicznego wydały mi się zupełnymi idiotyzmami gwarantującymi klęskę tego przedsięwzięcia. Każda mikrogrupka kolonistów dostawała jako wsparcie JEDNEGO robota bez możliwości zastępstwa i naprawy w razie jakichkolwiek wydarzeń losowych. Jakby mało tego było, nikogo, w tym autora, nie obchodziły ani trochę możliwe reakcje mikrobiologiczne. Zamiast tego czytelnicy dostali serię cudów fabularnych. Brak było jakichkolwiek reakcji alergicznych u kolonistów pomimo zaawansowanego życia na planecie. Nikt się nie przejmował mikrobami, co było tym śmieszniejsze, że przy powrocie do cywilizacji ziemskiej nagle autor przypominał sobie o kwarantannach i odkażaniu. Koloniści zamiast napuchnąć, zadławić się i udusić w trakcie pierwszych godzin pobytu na planecie wygłaszali podniosłe teksty typu: "Życie! Oczywiście, wiedzieliśmy, że tu będzie, ale proszę bardzo, oto stoimy z nim oko w oko...". Oszukując w mikrobiologii autor starał się zachować uczciwie przy opisach działań ekipy kolonistów z łapanki o niezrównoważonej strukturze płciowej z przewagą mężczyzn, która błyskawicznie zmierzała ku katastrofie. Prawie wszyscy faceci myśleli wyłącznie przy użyciu cojones i dostęp do samic był dla nich istotniejszy od przeżycia. Niektórzy ginęli zresztą od razu zdobywając miejscowe odpowiedniki nagrody Darwina. Zachowanie większości pozostałych przy życiu postaci przypominało najgorsze znane współcześnie wzorce zachowań ludzi mordujących wszystko co się rusza i znęcających się nad obcym każdym stworzeniem. Nikt ich także nie przebadał psychiatrycznie. Dzięki tym wszystkich czynnikom autor szybko nadrabiał to co powinno stać się zaraz po wylądowaniu i liczba bohaterów szybko malała. Bez większego żalu ze strony czytelnika, gdyż do większości z nich trudno było poczuć jakąkolwiek sympatię, poza głównym bohaterem, Yurim.
Oprócz wzajemnego mordowania się koloniści z zapałem zabrali się za to za niszczenie nowej planety. Implementacja ziemskich roślin o dużych zdolnościach adaptacyjnych musiała skończyć się katastrofą miejscowej biosfery podobnie jak to jest w przypadku wszelkich gatunków inwazyjnych nieposiadających naturalnych wrogów w danym środowisku. Nie wspomnę już o rozsianiu ziemskich mikroorganizmów. Rzeźnia ta, opisywana jako terraformowanie, nikogo przecież nie obchodziła.
Oba wątki, ziemski i proximiański, łączą się z czasem w jedną historię za sprawą obcych artefaktów (któż by się spodziewał tak oryginalnego pomysłu) a dodatkowo pojawiają się jeszcze polityka i sztuczne inteligencje.
Niestety całość dokonań S. Baxtera głównie mnie irytowała z powodu rozlicznych bzdur wplecionych w fabułę. Powieść ma początkowo nierówne tempo a trzeci główny wątek (podróż kosmiczna SI) jest traktowany mocno po macoszemu. Druga połowa książki jest ciekawsza, ale wtórność pomysłów autora z pewnością nie pomaga w lekturze. Wszystko przychodzi bohaterom zbyt łatwo a podróż na drugi koniec planety, po której trafiają oni prosto do zaginionego przed laty namiotu można jedynie obśmiać. Chyba wolę "Proximę" Trepki i Borunia.