Anda Rottenberg szuka korzeni swojej rodziny oraz śladów tych krewnych, którzy rozpierzchli się po całym świecie. Próbuje też określić swoją tożsamość: jej rodzina to mozaika etniczno-kulturowa. Krewni po kądzieli należeli do rosyjskiego mieszczaństwa i chodzili do cerkwi. Babka ze strony ojca była ortodoksyjną Żydówką, ale już jej syn kontestował tradycję.
Autorka ogniw scalających szuka również wśród żywych. Spotyka się z rodziną rozsianą po świecie. Rozmawia z wujkiem, byłym pionierem i komsomolcem. W Kanadzie gości u religijnych Żydów; w Zurychu czekają na nią zasymilowane kuzynki, pamiętające jednak o swych korzeniach. Autorka buduje narrację również z własnych, często bardzo osobistych, historii. W tej dygresyjnej narracji teraźniejszość przeplata się z przeszłością, pamiętnik z reportażem, czasem nawet kryminałem, a „odmienność” z „typowością”.
Wspomnienia z dzieciństwa (obozy harcerskie, skomplikowane relacje w domu), lata szkolne, nieudane związki, praca w Zachęcie, organizowanie wystaw na całym świecie, uzależnienie syna Mateusza od narkotyków, jego zaginięcie i śmierć, depresja – to tylko nieliczne wątki tej książki. W istocie autorka swoją opowieścią oddaje hołd ofiarom obu totalitarnych systemów, hitlerowskiego i sowieckiego, a także wszystkim zmarłym bliskim.
Z grubych tomów wyzierają ku mnie jakieś nieprawdopodobne imiona, jakieś Szyje, Ruchle, Trany i Szosze, pojawia się Ascher i Ojzer, Fajgel, Chaskel i Jeruchim. A tuż obok jakaś swojska Basia, Bronka i Hania. Wyłapuję Rottenbergów, Amsterów i Lamplów. Wieczorami, na górce za Piwniczną, słuchając lipcowego deszczu i spokojnego oddechu śpiącej Zosi, próbuję z tych notatek wydobyć jakieś rodzinne związki. Układam pasjanse z nazwisk i imion, z dat i miejsc urodzenia, dopasowuję różne pary rodziców, uczę się nazw okolicznych wsi i miasteczek oraz tego, jak przełożyć nazwy niemieckie na polskie. Obok świeżo poznanych nazwisk mojej rodziny pojawia się Rożnów, Łososina, Łukawica, Muszyna, Librantowa, Posadowa, Brzozowa i Stara Wieś. Oswajam się z lokalną geografią. Wreszcie coś się zaczyna składać. Dokonuję odkrycia, że moja prababka nazywała się Lieba Lampel i była siostrą Herscha – tego, który zginął dożywszy stu lat. Mam też pra-pradziadków. ądeckich księgach. Proszę bardzo, Ascher i Chaja Lampel z Limanowej. Musieli się urodzić pierwszej ćwierci XIX wieku. Dalej wyczytuję, że Lieba wyszła za niejakiego Mozesa Rottenberga z Hutweide, czyli z Gaju, rzut beretem od Biczyc, i chyba w tym Gaju z nim zamieszkała, bo tam przyszły na świat kolejne ich dzieci.
Autorka ogniw scalających szuka również wśród żywych. Spotyka się z rodziną rozsianą po świecie. Rozmawia z wujkiem, byłym pionierem i komsomolcem. W Kanadzie gości u religijnych Żydów; w Zurychu czekają na nią zasymilowane kuzynki, pamiętające jednak o swych korzeniach. Autorka buduje narrację również z własnych, często bardzo osobistych, historii. W tej dygresyjnej narracji teraźniejszość przeplata się z przeszłością, pamiętnik z reportażem, czasem nawet kryminałem, a „odmienność” z „typowością”.
Wspomnienia z dzieciństwa (obozy harcerskie, skomplikowane relacje w domu), lata szkolne, nieudane związki, praca w Zachęcie, organizowanie wystaw na całym świecie, uzależnienie syna Mateusza od narkotyków, jego zaginięcie i śmierć, depresja – to tylko nieliczne wątki tej książki. W istocie autorka swoją opowieścią oddaje hołd ofiarom obu totalitarnych systemów, hitlerowskiego i sowieckiego, a także wszystkim zmarłym bliskim.
Z grubych tomów wyzierają ku mnie jakieś nieprawdopodobne imiona, jakieś Szyje, Ruchle, Trany i Szosze, pojawia się Ascher i Ojzer, Fajgel, Chaskel i Jeruchim. A tuż obok jakaś swojska Basia, Bronka i Hania. Wyłapuję Rottenbergów, Amsterów i Lamplów. Wieczorami, na górce za Piwniczną, słuchając lipcowego deszczu i spokojnego oddechu śpiącej Zosi, próbuję z tych notatek wydobyć jakieś rodzinne związki. Układam pasjanse z nazwisk i imion, z dat i miejsc urodzenia, dopasowuję różne pary rodziców, uczę się nazw okolicznych wsi i miasteczek oraz tego, jak przełożyć nazwy niemieckie na polskie. Obok świeżo poznanych nazwisk mojej rodziny pojawia się Rożnów, Łososina, Łukawica, Muszyna, Librantowa, Posadowa, Brzozowa i Stara Wieś. Oswajam się z lokalną geografią. Wreszcie coś się zaczyna składać. Dokonuję odkrycia, że moja prababka nazywała się Lieba Lampel i była siostrą Herscha – tego, który zginął dożywszy stu lat. Mam też pra-pradziadków. ądeckich księgach. Proszę bardzo, Ascher i Chaja Lampel z Limanowej. Musieli się urodzić pierwszej ćwierci XIX wieku. Dalej wyczytuję, że Lieba wyszła za niejakiego Mozesa Rottenberga z Hutweide, czyli z Gaju, rzut beretem od Biczyc, i chyba w tym Gaju z nim zamieszkała, bo tam przyszły na świat kolejne ich dzieci.