Niektóre nazwiska po prostu przyciągają, ale jednocześnie zobowiązują. Zdarzało mi się już parę razy romansować z gatunkami, po które w innych okolicznościach bym nie sięgnęła, ale w zaufaniu do ulubionych autorów decydowałam się na to i o dziwo całkiem nieźle się bawiłam. A wiadomo, że nikt mnie nie prowokuje do tego częściej niż najbardziej płodny polski pisarz.
Miałam dłuższą przerwę od twórczości Remigiusza Mroza. Na początku prowadzenia tego konta pochłaniałam jego książki w ilościach hurtowych, tymczasem do października miałam na koncie tylko dwie w zeszłym roku. Za to w listopadzie zdążyłam już zapoznać się z czterema i na tym nie poprzestałam. Tak to już z nim jest, że jak już wciągnie to na dobre.
Gdy "Projekt Riese" został wydany byłam przekonana, że to nie jest coś dla mnie, w końcu już z okładki krzyczał wirus, a w dodatku gatunkowo poszło to w fantastykę. Mam jednak słabość do twórczości autora, a poza tym zdecydowałam się na wersję audio zrealizowaną jako produkcję z podziałem na rolę i efektami specjalnymi, więc finalnie diabeł nie okazał się wcale taki straszny.
Pewne jest to, że jak kiedyś w końcu zawitam do Polski, będę musiała odwiedzić kompleks Riese, może mi też uda się przenieść do jakiejś alternatywnej rzeczywistości, w której moje inne ja jest piękne i bogate. A nawet jeśli nie, to to miejsce i tak wydaje się być niezwykle fascynujące.
Książkę potraktowałam czysto rozrywkowo i dobrze spełniła taką funkcję. Na fantastyce nie znam się zupełnie, więc gatunkowo nie mogę się do niczego przyczepić. Cała historia dla mnie była jak najbardziej spójna, ciekawa i zaskakująca. Nie zabrakło w niej nawiązań do mroźnego uniwersum i choć zazwyczaj mnie to irytuje, to tym razem wręcz zachwyciło.
"Projekt Riese" to udany eksperyment Remigiusza Mroza. Zakończenie i posłowie mogą sugerować, że nie będzie to jednorazowy wyskok, ale wcale mnie to nie martwi, wręcz przeciwnie, chętnie poczytałabym o tym, co mogło się wydarzyć, a może nawet gdzieś w innym świecie miało miejsce.
Moje 8/10.