Dla mnie cudo, cudeńko językowe. Poczułam w pełni, co znaczy smakować książkę. Treść jak treść, ciekawa, ale nie powala. Podkieleckie wioski z Prawiekiem na czele. Mieszkańcy - plejada różnorodnych postaci. Ich koleje losu, rodzą się umierają, żenią, zdradzają, czekają, klepią biedę, pławią w luksusie, pierwsza wojna, druga wojna, powojenna rzeczywistość, trzy pokolenia. Ciekawie, ale takich powieści jest bez liku.
Tym, co wyróżnia książkę i stawia ją wysoko w moim rankingu jest magiczny i czarodziejski język i styl. Do tej pory myślałam, że tylko Marquez mnie tak potrafi uwieść. Opisy małych, codziennych spraw, przedmiotów, zjawisk Tokarczuk przekuwa na poezję. Do wielu fragmentów wracałam, wiele czytałam na głos, na początku podkreślałam co mi się bardziej podobało, co mi w duszy utkwiło, ale z czasem tych podkreśleń zrobiło się tak dużo, że przestałam. Musiałabym podkreślić połowę tej pisanej baśniowym językiem książki. Powieść jest o życiu, naturze, przemijaniu, w której rzeczywistość harmonijnie łączy się z pierwiastkami irracjonalnymi, metafizycznymi.
To nie jest powieść do przeczytania na chybcika, do połknięcia w jeden wieczór, bo wówczas uleci to, co w niej najważniejsze. Klimat, mądre myśli, piękne słowa i zdania, nieoczekiwane skojarzenia i na przykład takie czułe spojrzenie na świat.
„...Na księżowskich łąkach kwiaty modlą się nieustannie. Modlą się te wszystkie kwiatki świętej Małgorzatki i dzwoneczki świętego Rocha oraz zwyczajne żółte...