Tym razem niezawodny Houellebecq zabiera Czytelnika na erotyczne tourne po Tajlandii. Zestawia znanego każdemu Czytelnikowi swoich książek mężczyznę po czterdziestce (niespełnionemu w wielu aspektach życia, ale majętnemu na tyle, by bawić się w tropikach) z wyjątkowo irytującą grupą głupkowatych (w odczuciu bohatera), wypranych z jakichkolwiek głębszych emocji turystów. Są jednak i tacy, i z nimi właśnie Michel nawiązuje bliższe więzi, którzy w młodych Tajkach widzą raj utracony i wiekuiste szczęście. Oj, biadoli nam Houellebecq nad tym, że „nie ma już prawdziwej miłości”, że wszystko to, co jest między mężczyzną a kobietą to wydmuszka, pusta w środku laurka i jedyne, co zostaje smutnym panom, to fantastyczny świat pornografii. Na szczęście (dla bohatera i Czytelnika), Michel spotyka Valerie, pracowniczkę jednej z większych turystycznych korporacji, z którą nawiązuje płomienny romans, ocierający się o PRAWDZIWĄ MIŁOŚĆ. Jej tłem są przepiękne tropikalne plaże i wygodne, pięciogwiazdkowe hotelowe łoża. Stąd niedaleko już do pomysłu, by otworzyć biura podróży, które oferowałyby turystom luksusowe, egzotyczne domy rozkoszy…
Czy to najbardziej ponura powieść Houellebecq’a? Nie wiem, mam wrażenie, że każda Jego książka, jest bardziej depresyjna od poprzedniej, ale być może wynika to z faktu, iż starzeję się wraz z Houellebecqiem, ha, ha.
Łelbek znów „dobija” piekielnie celnymi spostrzeżeniami, „dowala” beznadzieją otaczającego nas świata...