- Dobry Boże! -westchnęła szczupła, starsza pani na widok wysokich stopni, na które trzeba się było wspiąć, aby dostać się do wagonu. Jej na wpół humorystyczna, na wpół rozpaczliwa bezradność sprawiały, że te trzy zwykłe stopnie urastały do rozmiarów poważnej przeszkody. Stojący na najwyższym stopniu oficer odwrócił się, poznał panią Ambros i pośpieszył z troskliwą pomocą. - Jestem panu niezmiernie wdzięczna, majorze Ryerson - rzekła. - Cóż za miła niespodzianka, że jedzie pan tym samym pociągiem! To naprawdę śmieszne, ale zrobiłam się zupełnie do niczego, odkąd cierpię na te niemądre ataki słabości... Drobną i wąską dłoń w eleganckiej, zamszowej rękawiczce przyłożyła do serca. W rezygnacji, z jaką ręka pani Ambros opadła bezsilnie z powrotem, podczas gdy twarz opromieniał uśmiech, krył się cały wdzięk starszej pani: ironiczny stosunek do własnej osoby i godne dźwiganie brzemienia starości. - Dokąd się pan wybiera, majorze? - Do Waszyngtonu; mam tam pewne sprawy do załatwienia, a poza tym...