Jeśli szukacie ekstazy intelektualnej, uniesień duchowych czy też natchnionych prawd objawionych odpuśćcie sobie tę książkę. Nie dotykajcie. Najlepiej nawet nie oglądajcie okładki, bo jeszcze nieopatrznie wam się otworzy i zaczniecie czytać… a potem pretensje nie wiadomo do kogo. Jeśli jesteście naiwną pensjonarką, szukającą płomiennej miłości aż po grób, to też lepiej też się nie zabierajcie do lektury, bo tu ani romantyzmu, ani grobu. W tej książce trupy walają się gdzie popadnie, flaki zwisają dookoła a wszystko to w huku dział, kurzu i smrodzie. Bo to książka poniekąd o wojnie jest. Aha, historykom fanatykom też się może nie spodobać, ale całkiem możliwe, że się mylę. Bo tło historyczne sprawia tu całkiem dobre wrażenie. Na tyle dobre, że nie miałam powodów, by nie ufać autorowi i sprawdzać w Google, czy aby na pewno wszystko się zgadza. A nawet jeśli nie, to co z tego. Nie o prawdę historyczną tu chyba chodzi. Bo Omaha 6:29 to książka o przygodzie jest. O marzeniu, żeby rzucić wszystko w diabły, pierdyknąć to całe nudne, nawet jeśli jest całkiem wypasione życie i wyjechać w Bieszczady. Nie, zaraz wróć. Bieszczady już nie modne. Teraz po prawdziwą przygodę jedzie się do Normandii. Żeby poczuć smak krwi, piach w oczach, oddech śmierci na karku. Żeby żyć przez WIELKIE Ż.
Omaha to solidny kawałek dobrej zabawy. Czyta się szybko, łatwo i przyjemnie. Akcja toczy się wartko i bez przynudzania. Rzeźnicka precyzja w opisie walk nie obrzydza, da się czytać przy śniadaniu....