Jestem dobrym przykładem na to, że człowiek z wiekiem nie mądrzeje. Albo - że skleroza jest dziedziczna. Przy "Koronie śniegu i krwi" gubiłem się co rusz w tej całej rodowej genealogii; teraz jest podobnie, choć trochę lepiej. Tego wszystkiego jest po prostu za dużo, zbyt duża powtarzalność imion.
Ale trzeba przyznać: tak nieludzko skomplikowanego okresu historycznego nie dało się przedstawić lepiej. Naprawdę, dbałość o detale jest tu zatrważająca. I gdyby chodziło tylko o ocenienie "Niewidzialnej korony" jako powieści historycznej, to ocena byłaby bliska maksymalnej - bo przecież nie odjąłbym za to, że ciężko mi spamiętać tych wszystkich Henryków, czy Elżbiety i kto z kim akurat trzyma sztamę. A to ostatnie zmienia się tak często, że gmatwanina tylko się powiększa.
Niestety: elementy fantasy leżą na całej linii, może poza kilkoma drobnymi wyjątkami przy Dzikich. Wątek Herbowych Bestii nadal niewyjaśniony - nie wiadomo skąd one się wzięły, po co, do czego i czemu raz są wielkości spasionych gołębi, a raz źrebaka. Czy każdy rodowiec takie ma, czy są śmiertelne? "Trochę" za dużo tych niewiadomych. A to tylko jeden akcent który w moich oczach padł na pysk. Drugi minus to historie miłosne rodem z komedii romantycznych; damski punkt widzenia widać tu na każdym kroku, nawet w scenach, które ciężko jakoś związać z romantyzmem. I trzeci babol: przaśny, cepeliowy, pełen tłustego patosu pseudo-patriotyzm. Może ktoś czytając takie rzeczy wypina mocniej klatę i prostuje...