Wszyscy czytali, przeczytam i ja, powiedziałem sobie, i gdy tylko „Miasto w chmurach” znalazło się w mych dłoniach, rzuciłem się w nie jak… jak zimorodek w wodną toń (?). Sądziłem, że złowię złotą rybkę, a tymczasem znalazłem węgorza, który wił się, zupełnie nie był tłusty i jakoś nie mógł się skończyć.
Co trzeba oddać autorowi to fakt, że z każdej strony powieści Doerra bije miłość do literatury. Wielowątkową historię łączy właśnie jeden przedmiot – książka. Akcja toczy się w wielu czasach jednocześnie, przenosimy się ze średniowiecznego Konstantynopola po współczesne USA, aż lądujemy na statku kosmicznym, a wszystko to spaja poszukiwanie księgi o mieście w chmurach właśnie.
Miejscami zaskakująca i wzruszająca, pięknie napisana powieść szkatułkowa, powolna, sącząca się raczej, niż powalająca tempem. Zabrakło mi jednak w „Mieście…” pazura, jakiegoś silnego tupnięcia, czegoś, co trzymałoby moją uwagę i przykuło mnie do księgi na tyle, że z jej powodu zarwałbym noc (na to właśnie liczyłem!). Nie porwała mnie jak poprzednia książka Doerra („Światło, które nie widać”), miejscami nużyła, choć jej zaskakujący koniec był miłą niespodzianką.
Po długim namyśle stwierdzam jednak, że nieco przeszarżowałem z wybrednym krytykanctwem. Doerr staje się piewcą wyobraźni, opiekunem bibliotekarzy i księgozbiorów, mistrzem misternie tkanych historii, które kryją w sobie drugie, trzecie dno. Może pod względem fabularnym nieco mnie z...