Uwielbiam astrofizykę, kosmos, autorów z niewiarygodnym zapleczem wiedzy, którzy przelewają ją na papier w powalająco ujmujący sposób jak VanGogh na płótno swoje słoneczniki, a Dali sny.
Gdybym trzymała w rękach podręcznik fizyki, dowiedziałabym się z rozdziału o Marsie tyle, co z „Marsjanina” spod pióra Andy Weiera. Ale jakąż w tym drugim przypadku przeżyłam przygodę!
„Marsjanin” opowiada historię o człowieku, którego załoga promu kosmicznego w trakcie ewakuacji (z powodu burzy piaskowej) uznaje za zmarłego i zostawia na czerwonej planecie. Jakież jest zdziwienie NASA, kiedy po kilku dniach przypadkowa pracownica odkrywa, że Marsa ktoś… kolonizuje! Rozpoczyna się heroiczna walka o życie w pojedynkę, na obcej planecie…
Mark Watney jest z wykształcenia botanikiem, więc może posadzi ziemniaki na Marsie? A może spróbuje wrócić na Ziemię? A może nie uda mu się skontaktować z centrum dowodzenia na błękitnej planecie? Co w ogóle można zrobić z człowiekiem, który jest lata świetlne od nas? Czy da się mu pomóc? Jak stoczyć walkę z odległością, kiedy czas staje się największym wrogiem?
Wciągająca opowieść o solach zamiast doby, o tym skąd wziąć tlen tam, gdzie go nie ma, o tym czy na Marsie jest zimno czy gorąco, co je się „w kosmosie” i jakiej muzyki słuchają kosmonauci.
Przynajmniej jedną taką książkę warto przeczytać w życiu, by już nigdy nie spojrzeć w niebo tak samo.
Polecam! I autora, i tę pozycję.