Harlequin stał się synonimem szmiry i romansu rodem ze Strasznogrodu. Są jednak takie "Harlequiny", których jedynym elementem wiążącym jest wydawnictwo. Nie estem romansoholiczką, ale czasem, czasem częściej lubię sięgnąć po romans. A w szczególności Harlequin, bo nie mogę sie spodziewać ani świetnej akcji, ani pióra, ani prawy historycznej. Ot takie... barachło. A czasem to barachło zaskakuje na plus i mogę z czystym sumieniem powiedzieć "Ok. Jest mi lepiej niż przed przeczytaniem książki".
Ale małżenstwo po grecku Lynne Graham (bo jest jeeszcze taki sam tytuł innej autorki), nie jest ani świetnym harlequinem, ani fajną powiastką.
Jest... no dobrze - po prostu beznadziejne. No może beznadziejne plus.
Fabuły już nie pamiętam, ale na pewno był bogaty Grek i biedna sekretarka. Nie do konca ogarniam ta fabułę, bo mam takie nieśmiale wrazenie, że jej treśc stoi w sprzeczności z prawem. Ale pewność mam jedną - żałuję że się zabrałam za to w ogole. Bo nędzne to, słabo greckie (w ogole niegreckie). I wielka milość, którą każdy szanujący się ha-ha-harlequin musi się zakończyć - tu jest tak strasznie nia siłę i wyraznie brakowało pomysłu. Choć nie - pomysłu zabrakło na całą powiesc.