W największym skrócie:
Reyn: Jocelyn, nie jestem głupcem. Widzę, że mnie okłamujesz. Komuś bardzo zależy by formalnie wykluczyć cię ze świata żywych. Jakkolwiek nie podoba mi się ani fikcyjne małżeństwo, ani to, co do ciebie czuję - to ja mam zatroszczyć się o twoje bezpieczeństwo. Jestem twoim mężem. Księciem. Pomogę ci. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Cokolwiek zamierzasz, najpierw mi o tym powiedz. Nie pchaj sama palców między drzwi. Chcesz mi coś powiedzieć?
Jocelyn: Nie.
Jocelyn pcha palce między drzwi
Jocelyn: AAAA!!! Jak boli! gdzie jest Reyn?!? Dlaczego nie chce mi pomóc? Gdzie jest, kiedy go potrzebuję?!? Aaaa....!!! On mnie nie kocha!
Reyn wpada jak burza, przerabia złoli na miazgę, tuli zawodzącego blond-bobmelka do piersi, okrywa niebożę całuskami oraz płaszczem. Uspokaja gorącymi wyznaniami i czułymi słowy.
Jocelyn: Ty niegodziwcze! Rozpustniku! Jak śmiesz! Nie zbliżaj się do mnie! Gardzę tobą! Świetnie radzę sobie sama!
Ja: Serio? Laska, gdyby nie ślepy fart, wyrzuty sumienia Agathy i opieka Reynolsa - dalej gniłabyś w Bedlam.
Tylko zatwardziały, tępy środek kapusty odmawia sobie pomocy ludzi możnych i z wpływami w walce o odzyskanie nazwiska i pozycji. Ale co ja tam wiem. Przecież dziewiętnastolatka, która spędziła poł życia w szkole dla zakonnic w Wygwizdowie Większym wie lepiej.
Chylę czoła przed siłą uczucia księcia. który tę swoją neurotycznę mymłę kochał i ratował, i znowu kochał i...