Książka reklamowana jako opowieść o tym, o czym dotąd się nie pisało. O ile łatwo dałem się porwać „Taśmom Rodzinnym”, to tym razem ostatnie dzieło Pana Marcisza nie wywołało u mnie wielkiego zachwytu.
Pierwszy rozdział, stanowiący dość emocjonowane wprowadzenie w „akcję”, tj. relacje między Katarzyną, Michałem i Dorotą, w pewnej chwili przybrał kolory jakiegoś trzeciorzędnego fabularyzowanego serialu z serii „Z życia wzięte” albo innej Izaury (może być Manuela, ostatecznie Natalia Oreiro i Zbuntowany Anioł). Później, na szczęście, było coraz lepiej. Marciszowi ponownie udało się to, co doskonale pokazał w „Taśmach rodzinnych” – że jest mistrzem w kreowaniu psychologicznych zawiłości i doskonałym budowaniu swoich bohaterów, którzy są ludzcy, jak tylko książkowo być mogą, a przez to z tym większą łatwością udaje nam się ich podglądać i po prostu przy nich być, jak tylko literacko można przy nich być. Miotają się, nie potrafią pojąć otaczającego ich świata, czyli zachowują się tak, jak niekiedy każdy z nas. Tworzą fundamenty z każdego przeżytego dnia, są pewni ich trwałości, nie zdając sobie sprawy z tego, jak łatwo uczucia potrafią je skruszyć.
Marcisz świetnie połączył ich losy, związał nieco naiwną, młodzieżową nicią, a później coraz mocniej je pętlił, oblewał falami emocji i pierwszych niewinnych namiętności, po czym – jak to w życiu bywa, nić tę niedostrzegalnie rozciągał, aż przestawała być trwała, a stawała się coraz bardziej...