„Krew zdrajcy” Moniki Grabowskiej to książka, po którą nie miałam zamiaru sięgać w najbliższym czasie, chociaż bardzo lubię debiuty literackie. Jednakże, gdy o historii Ophelii Altensol zaczęło robić się głośno w bookmediach, a wszelkie rolki i posty zaczęły wyskakiwać niczym z lodówki, postanowiłam skusić się i sprawdzić, o co tyle szumu. Czy było warto?
Muszę przyznać, że z początku miałam co do tego ogromne wątpliwości, ponieważ pierwsze rozdziały zupełnie nie zachęciły mnie do tego, aby kontynuować lekturę. I nie mówię tu tylko o stylu pisania autorki, który w mojej ocenie był trochę toporny, ale również o tym, co kierowało główną bohaterką, by po pierwsze w ogóle uczyć się walki, a po drugie wyruszać na misję, która już z założenia powinna się zakończyć niepowodzeniem. Ta cała chęć ratowania siostry, która pojawiła się w historii dosłownie na chwile i nic nie wskazywało na to, aby ona i Ophelia były ze sobą, chociaż w minimalnym stopniu zżyte zupełnie do mnie nie przemówiło. Wręcz uważam, iż było to strasznie naciągane i nie mogłam zrozumieć, dlaczego główna bohaterka chce aż tak ryzykować, szczególnie że nie miała pojęcia, co czeka ją za murem. Myślę, że gdyby autorka bardziej skupiła się na relacji pomiędzy siostrami, byłyby ku temu jakieś podstawy, a tak wyglądało to, jakby Ophelia porywała się z motyką na słońce, czyli albo faktycznie zwariowała, co sugerowały jej pewne osoby, albo po prostu chciała jak najszybciej zakończyć swój żywot.
Drugą k...