Piękną książkę Pan Barys napisał, piękną dlatego, że poetycką, baśniową nieco. Taka to baśń-niebaśń szarobura, zabrudzona nieco, zapyziała od beznadziei, pleśnią pokryta, plastrami odpadającej od ścian farby, ale z wielkim sercem autora w nią czule poskładanym. Małomiasteczkowa trochę, z historyczną szramą od kolców, co tną bezwzględnie; raną szarpaną, niezasklepioną tak, jak zasklepiona być powinna. A wszystko jakoś zgrabnie poukładane i mimo, że nie ma początku, ta historia, i nie ma wyraźnego końca, a więc toczy się tam, w Pabianicach, dalej i nie jest to w zasadzie takie złe, bo jeśli tylko Pan Barys chciałby jeszcze pisać o swej bohaterce, to ja chętnie bym to czytał, bo zupełnie nie przeszkadzałby mi grzechot kości, które nosimy w kieszeni.
I wyszły mi w tym zachwycie jakieś pokręcone, przydługie zdania, mimo że książka niewielka. Czytam o autorze i dowiaduję się, że Łukasz Barys książkę poetycką ma również na swoim koncie* i jakoś tę Jego poetykę w każdym słowie „Kości…” widać. Wybrzmiewa w takt klekotu wykopywanych kości, martwych ustach gości, wspomnień i jęków umierającej babci, zawodzeń pewnej menelki i szczekania porzuconego psa. Biadolenia matki i stękań jej kochanków.
Przepełnione dźwiękami są „Kości…”, zjawami-duchami, zaludnione miejscami – od cmentarza, gdzie ożywają posągi, po cichy nurt Pabianiczanki, od ciemnych, brukowanych uliczek po zapuszczone wnętrzności kamienic.
A w dodatku spotkać tu można i takie cudeńka: „Wieczór złapał nas za brudne, gołe łydki” albo „Upał kładzie ci na ustach rękę i nie możesz zmusić się do niczego”.
Niech Was zatem łapie powieść Barysa, niech zatyka Wam usta w zachwycie.
Niech gra kościana orkiestra.
*a w dodatku biega, za co lubię go podwójnie.