Przeczytałam z ciekawości komuż to przyznano Paszport Polityki. Zdumiałam się i zachwyciłam i nieśmiało podpowiadam: czytajcie tego młodziutkiego debiutanta.
Nie będzie przyjemnie, ani wesoło, bo miejscem akcji jest miasto, które w niechlubnym rankingu najbiedniejszych miast w Polsce zajmuje drugie miejsce. To stąd pochodzi odtwórczyni głównej roli w filmie „Cześć Tereska”, doskonale pamiętam związane z aktorką afery.
I tu z rodziną mieszka główna bohaterka - kilkunastoletnia Ula, córka „kurwiącej się” ekspedientki z Biedronki, wnuczka babci, która umiera, umiera i umrzeć nie może, wreszcie Ula to siostra z konieczności opiekująca się młodszym rodzeństwem. Po tatuśku ślad zaginął, ale w domu często rezydują konkubenci. Patologia w czystej postaci.
W chałupie panoszy się bieda, która nie tylko określa styl życia walczącej o przetrwanie rodziny, ale przede wszystkim jest stanem umysłu, prowadzi do wykluczenia i poczucia beznadziei. O beznadziei, która zrobiła na mnie aż takie wrażenie, czytałam tylko raz, w książce „Człowiek, a nie człowiek”. Zresztą obie powieści wywołują we mnie nieracjonalny dyskomfort i zadrę w duszy, jakbym coś mogła zrobić, by zaradzić niedoli bohaterów...
A Ula? Pogodzona z biedą, niesprawiedliwością i swoim życiem jakoś sobie radzi, jest pozbawiona marzeń o przyszłości, ucieka za to do świata snu i wyobraźni. To jej oczami oglądamy rzeczywistość i uczestniczymy w 10 epizodach z życia rodziny, wszystkich smutnych i przygnębiających. Prawdziwą gulę w gardle wywołał u mnie opis wigilii i przeżyć nie mogłam, że najlepszą rozrywką dla dorastającej dziewczyny mogą być wizyty na cmentarzu, czyli w kinie dla biedaków, jak mawiała. Nie bez powodu nosiła zresztą kości w kieszeni.
Właściwie „Kości..” to książka o niczym, bez żadnej akcji i konkretnej fabuły. I tak napisana, że nie jestem pewna, czy mi się te wszystkie koszmary nie śniły.
A teraz o tym, co w powieści urzekło mnie najbardziej, czyli o sposobie opowiadania. Autor pisze o patologicznej rodzinie bardzo taktownie, z wyrozumiałością i empatią, bez oceniania i przygany. Jakoś tak elegancko. Język, którym się posługuje jest dla mnie najwyższej próby, z jednej strony poetycki i subtelny, z drugiej zaczepno - zadziorny. Momentami dowcipny. Bawi się słowem, a ja podążając tropem jego myśli, bawię się razem z nim. W przyjemności obcowania z językiem odnalazłam echa Mistrza Bruna Schulza, a to dla mnie najwyższa pochwała.