Tom drugi ukończony z mieszanymi odczuciami. Ze zmieszanymi opiniami. Co mogę rzec, nie potrafię nawiązać kontaktu z parą, która buduje relację romantyczną. Nie mam przekonania do wspólnej przygody. Mamy podstawy oraz fundamenty scalające związek, lecz bez zapalnika oraz gorączki umysłowej. Trochę na wzór ,,Makowego wzgórza'', gdzie miłość kwitnie w zastraszająco niskim tempie, bez dramatycznego bądź ekstremalnego pułapu. Chociaż muszę pochwalić ,,Horimiya'' za to, że kreśli intymność od znaku przyjaźni. Zazwyczaj romans skupia się na intensywnych bodźcach, tutaj zrezygnowano z trywialnego przeznaczenia, zakochania od pierwszego wejrzenia i tandety zakorzenionej w popkulturze walentynek. Pojawiają się postacie drugoplanowe, ale mam wrażenie, że uczestniczę w kręgu dziwaków oraz pozerów. Hori nie jest sympatyczna, choć ma talent do gotowania i jako kura domowa sprawdza się wyśmienicie. Ujawniono szkolne życie, którego zabrakło w debiucie, lecz atmosfera sztywna i jakoś niespecjalnie byłem zaaferowany klasowymi zmaganiami, ale rozumiem, że bohaterowie muszą mieć plan, dokąd się wybrać po liceum.
Dzieje się wystarczająco dużo, aby nie zasnąć - delikatne flashbacki z przeszłości młodszego Izumy, gdy po raz pierwszy przekuł sobie uszy i nie miał przyjaciół. Poza tym ma ciekawą rodzinkę, która pracuje w cukierni (super fucha). Jak na mój gust - przegadany album, czyżbym miał awersję do ściany teksu w powieściach obrazkowych? Nie pomaga drętwy humor, albo przestała śmi...