Wydobyty z zakurzonych regałów „Homo Faber” zaskoczył mnie gorączkowym, szorstkim stylem (pisze o nim we wstępie tłumaczka, Irena Krzywicka), który zespala się z treścią na tyle dogłębnie, że czyni z powieści rzecz o wiele spójniejszą niż początkowo myślałem.
Tytułowy Faber, mężczyzna w pewnym już wieku, porusza po świecie trochę jak widmo – nieczuły na jego uroki, obojętny na uczucia, zwykły, nie znaczący wiele trybik międzynarodowej organizacji. To człowiek „czysty”, zdawałoby się, że bez korzeni, bez domu i rodziny. Jego obojętność na to, co przyniesie mu los, jakaś niezrozumiała niewrażliwość czy bezduszność pozwalają mu cierpliwie czekać, aż samolot, którym leci, rozbije się, bądź nie. Z drugiej strony to człowiek żyjący przeszłością (choć być może nie do końca zdający sobie z ego sprawę) i tym samym swoją młodością i namiętnościami, które nim wtedy rządziły i rozbijały go o przybrzeżne skały, napierały i pchały w strony mu nieznane. To człowiek wojny i śmierci, ludzkiego okrucieństwa i niesprawiedliwości, które wyprały go ze wszystkiego, co czułe i wzniosłe.
I takiego właśnie mężczyznę Frisch konfrontuje z dżunglą, poszukiwaniem przyjaciela, a przede wszystkim z miłością nieoczekiwaną i zupełnie zaskakującą, być może trochę naiwną i śmieszną. Miłość oznacza młodość i życie, niweluje różnice wieku, co czyni z niej groteskowe połącznie pędzące ku katastrofie, zwłaszcza jeśli opowieść ubierze się w szaty antycznej tragedii mitu Edypa.
I p...